Tragiczny wypadek podczas czwartkowego ulicznego wyścigu w Jaworznie sprawił, że na czołówki mediów znowu wrócił temat tej nielegalnej rywalizacji. Jak zwykle komentarze są raczej jednoznaczne i skierowane przeciw młodym ludziom szalejącym nocami na ulicach polskich miast. Ale czy street racerzy na pewno zasługują na tak ostrą krytykę?
Wyścigi uliczne jak wszystko, co dobre a niezdrowe lub nielegalne przyszły do nas z Zachodu. Już przed II wojną światową rywalizacja nielicznych posiadaczy aut na ulicach nie była niczym nadzwyczajnym. Wtedy amatorzy adrenaliny chcący sprawdzić umiejętności i osiągi swoich maszyn nie kryli się nawet z tym po nocach. Po prostu stawali jeden obok drugiego na tamtejszych szerokich drogach i zaczynali rywalizację. Wtedy byli to zazwyczaj mechanicy i pasjonaci motoryzacji ze sporym doświadczeniem życiowym na karku. Na dobre taka zabawa przypadła jednak do gustu młodym, gdy w latach 50-tych i 60-tych nastąpił bum na posiadanie auta. Chłopcy zza Oceanu podrasowywali w swoich autach, co się dało i po szkole zjawiali się w umówionym miejscu, by sprawdzić, który z nich jest najlepszy. Wtedy też na poważnie zaczęła się nimi interesować policja. Co było zabronione, zaczęło więc smakować jeszcze lepiej.
I stawać się coraz popularniejsze także w innych miejscach świata. Amerykanie to wciąż specjaliści od ścigania się na prostej. Arabscy kierowcy słyną z organizowania na przedmieściach największych miast Kataru, Bahrajnu, czy Arabii Saudyjskiej spektakularnych show, podczas których nie tylko próbują zaimponować odwagą osiągając zawrotną prędkość, ale i... opuścić na chwilę miejsce kierowcy. Młodzi Japończycy słynną tymczasem z zamiłowania do rywalizacji w drifcie (kontrolowanym uślizgu) na tamtejszych krętych i stromych ulicach. Dzisiaj swego rodzaju etos street racerów na dobre stanowi już cześć popkultury. Uliczne wyścigi to wielu dziesiątek książek i dziesiątek filmów, w tym wielkich hollywoodzkich produkcji. Nic więc dziwnego, że także nad Wisłą w pewnym momencie znalazło się sporo młodych, zafascynowanych motoryzacją ludzi, którzy za wszelką cenę w ten świat chcieli wejść. Trudno zaprzeczyć przecież, że tego typu wydarzenia nie robią wrażenia:
Street racing na ulicach Warszawy
Nielegalne wyścigi po stołecznych ulicach
Jedni ich kochają, drudzy nienawidzą. Dlatego autorzy tego filmu z serwisu AdrenalineMotorsport.pl, choć mogliby się pochwalić profesjonalizmem w przygotowaniu oprawy takich wyścigów, proszeni przez naTemat o komentarz mówią, że "z zasady nie odnoszą się do kwestii ulicznych wyścigów". Wśród wielu Polaków są widziani bowiem niczym potencjalnie mordercy i stawiani na równi z tymi, którzy wsiadają za kółko po kieliszku. Bo trudno bronić ludzi łamiących prawo. - Gdy mają miejsce jakieś wypadki w takich okolicznościach, zawsze bulwersuje to ludzi, bo giną młodzi ludzie. Bo to przecież najczęściej dzieje się w takich warunkach, kiedy młodzi używają szybkich samochodów, wyścig jest niezabezpieczony, a warunki bezpieczeństwa nie są zachowane. Dlatego takie nielegalne wyścigi są urządzane w nocy, gdzieś na ulicach, czy placach - mówi naTemat Roman Dębecki, zastępca redaktora naczelnego magazynu "Auto Świat".
Jednak w przeciwieństwie do wielu niedzielnych kierowców, ekspert nie potępia bezrefleksyjnie ulicznych zawodników. Szczególnie, że inaczej, niż na Zachodzie, polska młodzież pasjonująca się motoryzacją nie ma wielkiej alternatywy. Restrykcyjne reguły wejścia w świat sportów motorowych i brak odpowiedniej infrastruktury, na której mogliby się trenować amatorzy sprawia, że są oni po prostu skazani na ulicę. - Należy patrzeć na to też w ten sposób, że coraz więcej młodych ludzi dysponuje szybkimi samochodami, których zakup jest dla nich spełnieniem marzeń i chcieliby pościgać się takim autem, zamierzyć z kolegami. I to niekoniecznie na ulicy. Ale w Polsce nie ma takiego miejsca, gdzie można bezpiecznie się ścigać. Są tory w Poznaniu i Kielcach, ale one są niedostępne dla zwykłych śmiertelników - tłumaczy Dębecki.
Na szczęście coraz częściej pojawia się furtka, którą można spróbować wyjść ze świata nielegalnych wyścigów, a nadal dobrze bawić się za kółkiem na ulicy. Rękę amatorom takich wrażeń próbuje podawać... drogówka. Szczególnie łódzka, która ma już na swoim koncie organizację oficjalnych, w pełni zgodnych z prawem i przede wszystkim odpowiednio zabezpieczonych wyścigów ulicznych. Pierwszy raz to właśnie w Łodzi street racerzy mogli skupić się tylko na sportowej rywalizacji, a nie na obawie o punkty karne. Stawką był Puchar Komendanta Policji.
Zdaniem Romana Dębeckiego to właśnie najlepszy sposób, by rozwiązać problem nielegalnych wyścigów. - Są przecież miejsca w miastach i poza nimi - parkingi, place, odcinki dróg, gdzie można się bezpiecznie pościągać, tylko należy do tego wciągnąć policję i być może lokalny samorząd. Tam, gdzie policjanci będą rozumieli marzenia tych młodych ludzi, na pewno im pomogą. Myślę, że w porozumieniu z automobliklubami, policją i władzami samorządowymi można znaleźć trochę takich miejsc do legalnego ścigania się. Namawiam do kontaktów z policją w tej sprawie, ponieważ jest chętna do takiej pomocy i jeśli tylko jakaś zorganizowana grupa się do niej zgłosi, to na pewno nie zostanie zlekceważona - radzi ekspert.