Jako dziennikarz FDI Magazine – dodatku do Financial Times o inwestycjach zagranicznych – pracował w Londynie i Nowym Jorku, odwiedził kilkadziesiąt krajów na świecie, prowadził międzynarodowe konferencje i wywiady ze znanymi politykami i szefami światowych koncernów. W poszukiwaniu nowych wyzwań trafił... do Polski. Od sierpnia będzie nowym redaktorem naczelnym INNPoland, wiodącego serwisu o biznesie i innowacjach w Polsce, będącego częścią grupy NaTemat.
Jak zostaje się dziennikarzem Financial Times? Spałeś na wycieraczce pod redakcją, czy wszystko poszło jak z płatka?
Ani jedno, ani drugie. To był po prostu splot różnych okoliczności.
Opowiedz.
Od zawsze chciałem być dziennikarzem, ale studiowałem stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim. Na piątym roku zamarzył mi się Erasmus w Londynie, jako wymówka do tego, żeby poszukać tam pracy w mediach.
I pojechałeś.
Zaaplikowałem i nie dostałem się. Miałem jechać do Nottingham, ale koleżanka, której z kolei udało się dostać do stolicy Anglii zrezygnowała. Zadzwoniłem więc do Londynu i zapytałem czy inny Polak w zastępstwie robi im różnicę. Powiedzieli, że nie. Więc ruszyłem do Londynu.
Jaki był plan?
To był piąty rok studiów, więc nie miałem bardzo dużo nauki. Szukałem pracy w mediach, a w międzyczasie dorabiałem pracując w pubie. Dzięki temu miałem środki, żeby iść na bezpłatne praktyki, gdyby nadarzyła się okazja.
Gdzie aplikowałeś?
Lepiej zapytaj, gdzie nie aplikowałem. Wysłałem setki CV i nie dostałem żadnej informacji zwrotnej. W końcu udało mi się zaczepić w biurze prasowym polskiej ambasady. Postanowiłem też wysłać mail do redakcji Financial Timesa. A konkretniej FDI Magazine, czyli dodatku o inwestycjach zagranicznych.
W mailu napisałem, że bardzo chciałbym u nich popraktykować za darmo, przez kilka dni i mogę pracować nawet w redakcyjnej stołówce jeśli nie będzie miejsca w newsroomie. Bo poruszają interesujące mnie tematy, no i wiadomo, to jednak Financial Times. Odpisali, że praktykantów nie szukają, ale możemy się spotkać.
I pisałeś w tej stołówce?
Financial Times ma ładną stołówkę, ale na szczęście miejsce w newsroomie się dla mnie znalazło, a na koniec praktyk dowiedziałem się, że nie były jednak bezpłatne.
Nie chciałeś zawalczyć o posadę?
W tym czasie dostałem oferty pracy z Brukseli oraz z Polski. Szczególnie ta polska wyglądała kusząco, bo zaproponowano mi stanowisko zastępcy redaktora naczelnego w polskiej edycji magazynu o gadżetach Stuff. Praca wiązała się ze skompletowaniem zespołu i wszelkimi działaniami związanymi z wprowadzeniem tego tytułu na polski rynek. W czasach, gdy prasa drukowana to naprawdę trudna działka, uznałem, że to świetne wyzwanie. I tak było. Nigdy nie żałowałem, że wróciłem do Polski, w Stuffie bardzo dużo się nauczyłem, stworzyliśmy świetny zespól oraz magazyn, który ukazuje się do dziś. Ale nigdy też nie zrezygnowałem ze współpracy z Financial Timesem i co jakiś czas publikowałem teksty w FDI Magazine. Aż któregoś dnia na skrzynkę wpadła mi propozycja pracy w Financial Timesie.
I przyjąłeś ją bez zastanowienia?
I odrzuciłem ją. Po pierwsze po powrocie do Warszawy nie moglem się nadziwić, jak fajnie się zmienia moje rodzinne miasto. Była tu energia, której nie czułem w Londynie. Warszawiacy odkryli Wisłę, zaczęły powstawać fajne knajpy i inicjatywy miejskie, miasto ożyło. Nie chciałem się stąd ruszać. Poza tym zastanawiałem się, po co zagranicznemu tytułowi jakiś dziennikarz z Polski.
To jakim sposobem w końcu trafiłeś do FDI?
Zaproponowali mi pracę po raz kolejny. Wytłumaczyli, że mają międzynarodowy zespól, ale potrzebują kogoś, kto dobrze rozumie perspektywę wschodnio-europejską, plus skusili mnie podróżami, na pierwszy ogień miałem odwiedzić Mozambik, USA oraz Francję. Na miejscu okazało się, że ekipa jest rzeczywiście międzynarodowa. W redakcji pracowałem z Kenijką, Brazylijczykiem, Irlandczykiem oraz Jamajką, a szefowa była Amerykanką z Alabamy.
A co z wyjazdami? Byleś w tym Mozambiku?
Bylem, a także w kilkudziesięciu innych krajach, w tym na przykład na Barbadosie, Saint Vincent i Grenadynach oraz w rosyjskiej republice Tatarstanu. Ale tak się złożyło ze akurat pierwszy służbowy wyjazd odbyłem... na Forum Ekonomiczne w Krynicy Górskiej.
Jak oprócz podroży wyglądała Twoja praca?
Prowadziłem wiele konferencji o inwestycjach zagranicznych w Nowym Jorku, Londynie, Brukseli, ale także w Trynidadzie i Tobago czy Doniecku. Miałem tez możliwość przeprowadzenia wywiadów, m.in. z burmistrzem Londynu, Borisem Johnsonem, gubernatorem Teksasu, a obecnie jednym z kandydatów o republikańską nominacje na prezydenta Rickiem Perry'm oraz prezesem firmy Heinz, Williamem Johnsonem.
Podróżowanie, ciekawi rozmówcy – to raczej brzmi, jak praca reportażysty. Dziennikarstwo ekonomiczne z kolei kojarzy się raczej z nudą, wykresami i cyferkami, czyli czymś, czym trudno zainteresować przeciętnego czytelnika.
Moim zdaniem to najciekawszy rodzaj dziennikarstwa, jaki można uprawiać. Tematy, które są bardzo nośne, którymi wszyscy się zajmują – to samograj. Napisanie angażującego i ciekawego artykułu o strefie ekonomicznej w Tatarstanie, która głównie zajmuje się produkcją przemysłową sałaty dla rosyjskiego McDonalds'a, czy części do samochodów, to niezłe wyzwanie. Trzeba to naprawdę ładnie ubrać i ograć ze strony dziennikarskiej, żeby zainteresować czytelnika. To superwyzwanie. Nie miałem żadnych kompleksów związanych z tym, że niekoniecznie opisuję nośne historie ludzkie.
W Polsce też tak dobrze będzie Ci się pisało?
Wydaje mi się, że zwłaszcza w Polsce będzie mi się dobrze pisało. Tym bardziej, że mieszkamy w kraju, który w moim przekonaniu bardzo skorzystał na inwestycjach zagranicznych. A moim głównym tematem są właśnie bezpośrednie inwestycje zagraniczne. Od czasu transformacji zagraniczne firmy chcą inwestować w Polsce.
Tak, ale w Polsce krzywimy się na te inwestycje. Firmy nas wybierają, bo oferujemy niskie koszty siły roboczej. To się nie przekłada na wzrost innowacyjności, nie powstają nowe pomysły. Uważa się, że stajemy się narodem monterów i wkręcaczy śrubek.
I wpadamy w pułapkę średniego dochodu. Owszem, taki argument jest całkiem uprawniony i faktycznie jest taka groźba, że możemy stać się nie tylko narodem wkręcaczy śrubek, lecz także eksporterów pomysłów, które z różnych względów nie mogą być realizowane w Polsce.
Natomiast ostatnie 20 lat nastraja nas pozytywnie. Najpierw rzeczywiście mieliśmy fabryki, w których skręcaliśmy śrubki lub świadczyliśmy naprawdę podstawowe usługi. Jednak teraz firmy zagraniczne wchodzą na nasz rynek i mają tu swoje centra, np. marketingowe jak HP, swoje centra badań i rozwoju, jak Samsung czy McKinsey. To pokazuje, że my, jako pracownicy rozwijamy się, więc firmy chcą się rozwijać u nas. Na razie wychodzimy obronną ręką. Najlepszym przykładem są centra usług wspólnych i miasta, takie jak Wrocław czy Kraków, które wyrosły na klastry usług wspólnych.
To bardzo widać i czuć, gdy pojedzie się do kraju takiego jak Macedonia. Byłem tam parę miesięcy temu. Macedonia jest teraz na takim etapie, jak Polska 20 lat temu. Średnia pensja to jakieś 200-250 euro i tam bez problemu znajdzie się pracowników, którzy za taką kwotę będą chcieli pracować. Nie możemy z takimi krajami jak Macedonia konkurować jeśli chodzi o koszty pracy i na szczęście już nie konkurujemy.
A co z pułapką średniego dochodu?
Przy obecnej perspektywie budżetowej UE i położeniu odpowiedniego nacisku na innowacje, będziemy mieć znacznie więcej historii sukcesu. A Polacy są bardzo innowacyjni, tylko że my czasem nie widzimy tych innowacji na pierwszy rzut oka. I właśnie dlatego bardzo wierzę w taki projekt jak INNPoland.
I bardzo chcę się skupić za pośrednictwem tego portalu na niesieniu przekazu, że w Polsce można odnieść sukces. To, że ja jestem dziennikarzem i udało mi się pracować za granicą, nie jest częstym przypadkiem. Natomiast ludzie, którzy tworzą prawdziwe innowacje, czyli np. programiści mogą pracować gdziekolwiek chcą, a jednak jest wielu, którzy świadomie zostają w Polsce. I to nie tylko w Warszawie, lecz także w innych miastach średniej wielkości.
No dobrze, ale czemu wróciłeś? Coś poszło nie tak i dlatego teraz jesteś w Polsce?
Wręcz przeciwnie. Po półtora roku pracy w Londynie dostałem propozycje poprowadzenia operacji FDI Magazine po drugiej stronie Atlantyku i przeprowadziłem się do Nowego Jorku. Świetna przygoda, ale po jakimś czasie stwierdziłem jednak, ze fajnie będzie przenieść niektóre z moich doświadczeń tutaj, zgodnie z tekstem Norbeta Redkie „Wyjedz, poznaj, wróć i zmień na takie, jakie powinno być”, jaki kiedyś przeczytałem w NaTemat. Tym bardziej super móc być częścią zmian, prowadzać serwis, który zajmuje się tematami innowacyjności i przedsiębiorczości w Polsce.
Jakie miasta w Polsce były dla twojego anglosaskiego wydawcy najbardziej interesujące? Chyba nie Warszawa?
Do Warszawy jeździłem przede wszystkim z powodów osobistych. Stolica nie jest specjalnie mocnym graczem, jeśli chodzi o przyciąganie inwestycji zagranicznych. Bardzo aktywne są Poznań, Katowice, Gdańsk, Lublin. Oraz mniejsze miejscowości, czyli takie, które nie zakładają, że te inwestycje do nich spłyną jak manna z nieba, więc muszą się postarać.
Dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem było spotkanie z przedstawicielami polskich miast na dużych międzynarodowych konferencjach np. w Cannes na MIPIM. Na tych targach Polacy są bardzo widoczni, wiedzą po co przyjeżdżają. Widać u nich duże skupienie na pracy, do tego stopnia, że czasem trudno mi było zdobyć jakiś wywiad z polskimi przedstawicielami.
A później jadę do takich miast, jak np. Lublin i obserwuję zmiany – nie takie kosmetyczne, które mają zrobić wrażenie, jak osławione lotniska, aquaparki, czy odnowione starówki. Mówimy m.in. o parkach naukowo-technologicznych, które nie tylko są ładnymi budowlami, tylko tak jak w przypadku Opola w momencie otwarcia 95 proc budynku już było wynajęte firmom.
Na przykład w Lublinie taki park technologiczny był uśpiony i działał średnio, teraz natomiast kładzie nacisk na powiązanie biznesu z nauką i władzami. Pracują tam ludzie, którzy mogliby się odnaleźć wszędzie.
Jaki masz plan na INNPoland?
W serwisie już znajdują się ciekawe treści na temat biznesu i innowacji w Polsce. Ja natomiast chciałbym, by portal skupił się na historiach ludzi, którzy maja pomysł na siebie, biorą sprawy w swoje ręce, zakładają biznesy, tworzą innowacje.
Widzę, że masz w sobie zachwyt neofity. Ale nie jest przecież idealnie. Mamy pracujących biednych, umowy śmieciowe, coraz bardziej popularny prekariat.
A także setki tysięcy ludzi, którzy zamiast biadolić oraz ziać jadem w internecie, zakładają firmy, bez kompleksów jeżdżą po świecie, potrafią zawalczyć o swoje.
W Polsce jest autentycznie wiele inspirujących historii sukcesu, chcemy to pokazać i inspirować do działania. Ale nie będziemy skupiać się na propagandzie sukcesu, nie chcemy być też wesołymi głupkami, którzy nie widzą problemów i opisują kraj z perspektywy warszawskiego placu Zbawiciela. Chcę, żeby INNpoland pomogło się zastanowić Polakom, czego im realnie brakuje, żeby wzięli sprawy w swoje ręce, na ile mogą i nie czuli, że sukces jest zarezerwowany wyłącznie dla nielicznych.