Otwarcie do antysemityzmu przyznają się nieliczni. Co najwyżej bojownicy o czystość krwi, rycerze z Blood&Honour. Jednak ksenofobia, zakorzeniona w naszej tradycji, zanieczyszcza też polski język. Wesołe powiedzonka, których nauczyli nas dziadkowie, stosowane przez nas mimowolnie, są nośnikiem dawnych uprzedzeń. Wyłania się z nich obraz Żyda-cwaniaka, pejsatego lichwiarza, krwiopijcy. Wizerunek ten utrwalają dodatkowo – pozornie niewinne – pamiątki, sprzedawane na odpustach i wakacyjnych jarmarkach.
Kochajmy się jak przyjaciele, liczmy się jak Żydzi. Znacie takie powiedzenie? Ja znam i z żalem stwierdzam, że ono nadal funkcjonuje. A jakie z niego płyną wnioski? Takie, jak zwykle: Żydzi to naród ludzi chciwych. To zbieranina małostkowych cinkciarzy, którzy czas spędzaliby najchętniej przy liczydłach. Każde dziecko w Polsce wie, że musi uważać, żeby nikt go nie „ożydził”. Czyli nie oszukał. Każde dziecko marzy, żeby rodzice nie „żydzili” mu pieniędzy. Czyli nie skąpili kieszonkowego. Jeśli dziecko, zindoktrynowane przez językowe kalki, ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, kim są Żydzi, powinno przyjrzeć się wiszącym w rodzinnym domu obrazom. Ewentualnie poszukać ich w swoim najbliższym otoczeniu. U cioci, babci lub u kolegi – dziecko w końcu trafi na akwarelkę przedstawiającą pochylonego w kantorze „chałaciarza”. Przestraszy się haczykowatego nosa, zakrzywionych zębów, wielkich dłoni zaciskających się na złotych monetach. Zapyta zlęknione: – Ciociu, a kto to? Ciotka odpowie: – To Żyd, kochanie.
Antysemityzm językowy wydaje się niegroźny. Któż bałby się żartów, a nie pięści? Tymczasem słowa bywają groźniejsze od pocisków. To one niosą uprzedzenia, z pokolenia na pokolenie. Zapewniają ciągłość stereotypom. Siły przesądów nie należy deprecjonować. Pamiętajmy, że to plotka o Żydach porywających dzieci, by z ich krwi produkować macę, a z mięsa kiełbasę dała początek powojennemu pogromowi w Kielcach. To bajki o żydowskim złocie nakręcały nienawiść Polaków do Żydów. Były wodą na młyn wszelkiej maści szmalcowników. Dzisiaj Polacy boją się, że „Żydy przyjdą po swoje”. Odzyskają należące do nich przed wojną kamienice, wyciągną z piwnic garnki złota i kosztowności. Nie, tak nie rozumuje wyłącznie „hołota”. Wystarczy wsłuchać się w szmer polskiej ulicy, by wyłowić okrutne słowa.
Pamiętam, jak wstrząsnęła mną lektura książki „My z Jedwabnego” Anny Bikont. Najbardziej wzburzyły mnie historie współczesne, będące swoistym komentarzem do opisanych przez dziennikarkę wypadków sprzed lat. Oto wnuki sprawców pogromu na Żydach przemieniają się w agresywnych strażników potwornej tajemnicy. Dźwigane przez kolejne pokolenie poczucie winy zamienia się w czystą nienawiść. Dzieci z okolic Jedwabnego nie chcą dać się „ożydzić” Annie Bikont. Stodoła w ich głowach wciąż płonie.
Dzisiaj, gdy usiłujemy dyskutować o korzeniach polskiego antysemityzmu, powinniśmy krytycznie spojrzeć również na polski język. Pomocną lekturą, która rzuca nowe światło na sprawę, jest obszerna praca Joanny Tokarskiej-Bakir, „Legendy o krwi. Antropologia przesądu”. Pokazuje ona, że antysemityzm wypływa z naszej kultury, „zanieczyszcza” nasze baśnie, mity, legendy codzienności. Zatruwa polski słownik, z którego trafia do naszych głów. Czas na odważną korektę. Musimy dokonać jej sami.