Czy związki zawodowe to przeżytek? Tylko 11 proc. polskich pracowników deklaruje, że jest ich członkiem
Kamil Fejfer
07 września 2015, 10:56·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 07 września 2015, 10:56
W swoim tekście „Solidarność i związki zawodowe to relikt minionej epoki” Katarzyna Miłkowska pyta młodych ludzi, co sądzą o organizacjach chroniących prawa pracowników. Wielu z nich uważa, że związki zawodowe nie przystają do współczesnych realiów. Czy jest tak naprawdę?
Pokolenie millenialsów, pokolenie Y, czy też digital natives to świetna wyrocznia w sprawach rynku pracy. To przecież oni, jako ci, którzy dorastali ze smartfonami w kieszeniach, z laptopami na kolanach, z tabletami w torbach, są najlepszymi recenzentami rzeczywistości. Kto rozumie dzisiejsze czasy lepiej niż młodzi, pełni energii ludzie, których czas płynie na piciu latte w modnych warszawskich klubach. To przecież oni, przyszli właściciele star-upów, dynamiczni nomadzi, najlepiej wiedzą co się dzieje nie tylko w kulturze, ale i w gospodarce, czyż nie? Przecież to właśnie millenialsi są biegli w posługiwaniu się technologiami informatycznymi, patrzą na ręce władzy i wiedzą czego chcą. To oni potrafią świetnie korzystać z sieci i potrafią wygrzebać z niej wszystkie fakty. Jeśli nie podoba im się pracodawca, to go zmieniają, jeśli jest im trochę ciężej to wyjeżdżają na zagraniczne studia, być może nawet, za radą byłego prezydenta, biorą kredyt.
Coś jednak w tej opowieści nie gra. Można odnieść wrażenie, że takie przedstawienie młodych mógłby wymyślić dyrektor kreatywny na potrzeby briefu dla klienta agencji reklamowej przygotowującej kampanię orzeźwiającego napoju. Millenialsi, nomadzi, dynamiczni członkowie pokolenia „Y”, freelancerzy, którzy skaczą od korporacji do korporacji, żeby po przekroczeniu magicznej trzydziestki osiąść w Bieszczadach i tam wypasać kozy, albo zakładają w postindustrialnych, warszawskich przestrzeniach pracownie designerskie przywracające dawną świetność modernistycznym meblom z PRL, to wizja dotycząca jakiegoś lichego ułamka, promila osób, które można zaliczyć do współczesnego pokolenia młodych.
Pytanie ich o związki zawodowe jest rozmową z osobami, które nie zawsze wiedzą o co chodzi. Stąd też spora część z nich uważa, że organizacje pracownicze to relikt przeszłości. Pomimo dość nachalnej propagandy przypominającej scenariusze reklam digital natives to nie mistrzowie researchu (właściwie z tym mają kłopoty nawet zawodowi dziennikarze), a osoby spędzające czas na oglądaniu śmiesznych kotów, przeglądaniu blogów kulinarnych, lajkowaniu lolkontentu i oglądaniu seriali.
Trochę faktów o związkach zawodowych
Związki zawodowe są organizacjami, których zadaniem jest ochrona interesów pracowniczych. Czy są w Polsce archaizmem? Biorąc pod uwagę, że tylko 11% Polaków należy do związków odpowiedź brzmi twierdząco. Czy jednak jest to konieczność dziejowa? Jeżeli przyjrzymy się statystykom międzynarodowym to sprawa nie wygląda w sposób tak oczywisty. Najbardziej uzwiązkowionym krajem w Europie jest Finlandia: 73% pracowników w tym kraju należy do związków zawodowych. Nieco mniej jest w Szwecji (70%), Danii (68%), Norwegii (52%), czy Belgii (50%). Z kolei za nami są tylko Litwa i Estonia.
Z uzwiązkowieniem koreluje wysokość zarobków i ogólnego rozwoju gospodarczego. Jeżeli więc w Polsce związki zawodowe są uznawane za relikt przeszłości (rzeczywiście przynależność do związków spada), to tylko dlatego, że wybraliśmy model rozwojowy oparty o inne wartości niż solidarne dzielenie się owocami wypracowywanymi przez osoby pracujące. Wybraliśmy model konkurowania niskimi kosztami pracy, które - wbrew temu co mówi strona pracodawców – sytuują się znacznie poniżej średniej europejskiej.
To nie jest tylko przypadkowa korelacja. Jeżeli prześledzimy dane dotyczące zmian uzwiązkowienia i mediany zarobków w czasie w poszczególnych krajach widzimy, że tam gdzie spada uzwiązkowienie, tam też spadają płace. Wynika to z mechanizmu, o którym dzisiaj wielu ekonomistów zapomina – pensja pracownika wynika nie z uniwersalnych praw natury, tylko z jego siły przetargowej względem pracodawcy. Ta siła może brać się ze specyficznych umiejętności (na przykład z umiejętności programowania lub znajomości międzynarodowego prawa podatkowego) lub z możliwości oddziaływania na pracodawców przy reprezentacji zbiorowej. I tak pracownicy mają większą szansę na podwyżkę, jeżeli występują o nią solidarnie, a nie jeżeli robią to indywidualnie. Wszystkich pracowników pracodawca nie może naraz zwolnić. A żeby formalizować swoje postulaty pracownicy organizują się w związki. Indywidualnie pracownik, który idzie do pracodawcy zawsze może usłyszeć „mam na Twoje miejsce dziesięciu”. Niestety rzadko który pracownik może powiedzieć to samo do pracodawcy.
W Polsce związki tylko w firmach publicznych
Ten argument bardzo często pojawia się w dyskusjach o związkach. Tylko, że to zjawisko nie jest specyficznie polskie, ale globalne. Jednak silniejsze związki w instytucjach publicznych nie tylko pilnują interesów tych, którzy są w nich zrzeszeni. Przez wymuszanie podwyżek, albo tak pogardzanych „przywilejów” powodują pewną stabilizację na całym rynku pracy. To zjawisko w ekonomii nazywa się „nadliczbowym objęciem”, czyli pozytywnym oddziaływaniem związków na osoby, które nie są w nich zrzeszone. Instytucje publiczne stają się ostojami bezpieczeństwa zatrudnienia w coraz bardziej sprekaryzowanym świecie. Stają się też miejscami lepiej płatnymi. Tak, tak, w Polsce mało się o tym mówi, ale dane GUS są jednoznaczne: w Polsce zarabia się więcej w sektorze publicznym niż w prywatnym.
Związkowcy to wąsacze, którzy biorą gruby hajs
W Polsce bardzo często mówi się o bajońskich wynagrodzeniach związkowców. Swego czasu jeden z portali pokazywał rekordowe zarobki jednego ze związkowców w PKP – kilkanaście tysięcy złotych. Jednocześnie jego prezes zarabiał wtedy ponad milion złotych rocznie. Tak, wysokie zarobki związkowców to swego rodzaju patologia, ale jeszcze większą patologią są wynagrodzenia top managerów, których pensje, czego dowodzą liczne badania, są negatywnie skorelowane z ich wynikami finansowymi. Inaczej mówiąc najdrożsi managerowie zarabiają najwięcej, bo... nie wiadomo dlaczego. Wtedy rodzi się argument – przecież u siebie to oni mogą. Szkoda tylko, że nie pamięta się o tym, że na ich pensje zrzucamy się my wszyscy płacąc za usługi ich firm. Wracając jednak do tematu związkowców warto, żeby wybrzmiała jeszcze jedna liczba. Według GUS w Polsce etatowych pracowników zatrudnia co 50 organizacja związkowa. A roczne koszty przekraczające 0,5 miliona złotych dotyczą jedynie 1% organizacji.
Co z millenialsami?
Medialny obraz millenialsów, jak wyżej napisałem, jest nieco zmanipulowany. Być może istnieje jakaś grupa młodych, dynamicznych i szczęśliwych, tych którzy przeskakują z pracy do pracy, ale sam nie znam ich zbyt wielu, chociaż pracuję i mieszkam w największym polskim mieście i znam sporo osób świetnie wykształconych. No dobra, dowody anegdotyczne się nie liczą. No to spójrzmy po raz kolejny na dane – w Polsce wśród osób młodych występuje ponad 2,5-krotnie wyższe bezrobocie niż wśród osób starszych. Osoby młode to również te, które najmniej zarabiają i najczęściej są eksploatowane jako darmowa siła robocza. Darmowych pracowników pracodawcy zyskali dzięki Ustawie o praktykach absolwenckich z 2009 roku. Według przepisów pracodawca może zatrudnić na bezpłatny staż osobę, która ukończyła co najmniej gimnazjum i nie ukończyła 30. roku życia. Kto z nas nie zna ludzi, którzy zapewniani przez kolejnych nieuczciwych pracodawców o możliwości zatrudnienia „w przypadku dobrych wyników”, pracowały na kilku stażach nie widząc ani złotówki za swoje starania?
W końcu to młodzi często znajdują się w najtrudniejszej sytuacji z uwagi na uśmieciowienie zatrudnienia, nieprzestrzeganie prawa przez pracodawców. Ilu z Was, millenialsi dostało wypowiedzenie z dnia na dzień i ilu nie bardzo wiedziało co zrobić, bo perspektywa życia z oszczędności kończyła się za dwa tygodnie? Mój kolega prawnik, zwykł mawiać, że w Polsce kodeks pracy wylicza obowiązki pracownika i jest zbiorem niezobowiązujących sugestii dla pracodawcy.
Millenialsi, poza osobami starszymi, to osoby które najbardziej straciły na transformacji i trendach na rynku pracy, które można zaobserwować od kilkunastu lat. To ich dotyka bezrobocie, niskie płace, mobilność (ale ta niechciana, spowodowana brakiem perspektyw), stagnacja zawodowa. Wizje zawodowe snute przez wielu z nich latami nie wykroczą poza marzenia, a dla części pozostaną niezrealizowane do końca ich zawodowych dni. Szkopuł tkwi jednak w tym, że wielu z millenialsów nie zdaje sobie z tego sprawy, nie wie, że padło ofiarą wielkiego humbugu jakim jest dyskusja (a raczej dezinformacja) ekonomiczna w ostatnich latach w Polsce. Rafał Woś nazywa to syndromem sztokholmskim.
Dlaczego młodzi kręcą nosem na związki?
Zanim odpowiemy na to pytanie warto zastanowić się skąd ludzie czerpią wiedzę o świecie. Czy rzeczywiście jest tak, że młodzi ludzie wyposażeni w potężne narzędzia takie jak Google nie dadzą sobie wcisnąć żadnej ściemy, tak jak dawali sobie wciskać ściemę ich rodzice? Warto zdać sobie sprawę z tego, że Google też ma swoje filtry i prezentuje takie treści na jakie „zasłużyliśmy”. Jeżeli jesteś geekiem, to po wpisaniu „global warming” zapewne wyskoczą Ci wyniki z domeną „Nature”, „Science”, „NyTimes”. Jeżeli nie, to raczej Google pokaże Ci wyniki z demotów, YouTube, albo z wykopa, czyli z miejsc, które delikatnie mówiąc, nie są najbardziej wiarygodnymi źródłami.
Ale nie bądźmy też takimi optymistami. Młodzi ludzie, podobnie jak większość ludzi w ogóle, rzadko aktywnie poszukuje wiedzy na temat otaczającego ich świata. Kiedy ostatnio sprawdzaliście dlaczego człowiek ma gęsią skórkę, potrafi ruszać uszami, jak wygląda replikacja genów, jak wygląda synteza termojądrowa na słońcu i kiedy wyszedł pierwszy numer Batmana? No właśnie, ja też dawno. Ludzie z reguły są biernymi konsumentami informacji, a te są dostarczane przez media: nie tylko internet, ale również gazety i telewizje. I właśnie z tych strzępków rekonstruujemy wizje świata.
A przez ostatnie 25 lat w Polsce dyskusja była totalnie zdominowana przez opcje prorynkową, indywidualistyczną, by nie użyć modnego ostatnio słowa, „neoliberalną”. Czyli właśnie tę opcję ekonomiczną, która przez ostatnie kilka lat na świecie jest poddawana największej krytyce. Opcję, która w naszym kraju wciąż trzyma się mocno i wciąż jest powtarzana przez środowiska pracodawców. To oni najbardziej korzystają na opowieściach o złych związkach zawodowych, o reliktach komuny, o tym, że sukcesu nikt za nas nie osiągnie (jeśli tak, to dlaczego niemiecka sprzątaczka zarabia tyle co polski manager średniego szczebla?).
Owa przewaga pracodawców widoczna jest choćby w płacach. Dominanta, czyli najczęstsze wynagrodzenie, miara znacznie lepiej obrazująca jak wygląda sytuacja pracowników na Polskim rynku pracy niż średnia, wynosiła w 2012 (tylko z tego roku są dostępne dane GUS) niecałe 1 600 złotych na rękę. Właśnie tyle dostawało około 3 miliony pracowników zatrudnionych na etaty. Ale przewaga strony pracodawców to również przewaga propagandowa.
Inaczej mówiąc millenialsów ktoś nabił w butelkę, sprzedając im masywną ściemę. Ratunkiem dla nich są nie korwinistyczne pomysły na jeszcze większą liberalizacje, czyli leczenie dżumy białaczką, tylko kolektywne działania. W tym zrzeszanie się w tak niemodnych w Polsce związkach.