Książka Anny Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego "My lunatycy. Rzecz o Republice" zadowoli nie tylko zagorzałych fanów zespołu, ale również miłośników polskiego rocka. To zbiór rozmów z ludźmi, którzy byli blisko Grzegorza Ciechowskiego. Muzycy, przyjaciele, rodzina, a przede wszystkim fani Republiki - jednego z najważniejszych zespołów w historii polskiej muzyki. Z Weroniką Ciechowską-Weiss rozmawiamy o jej wspomnieniach związanych z ojcem.
Czuje się Pani ambasadorką twórczości Ciechowskiego?
Czuję się ambasadorką mojego taty. Zawsze staram się go godnie reprezentować. Przede wszystkim jestem z niego ogromnie dumna i myślę, że kiedy zaczęłam dorastać i stałam się kobietą, zaczęłam inaczej go postrzegać. Wcześniej dostrzegałam tylko i wyłącznie tatę, tatusia. A teraz widzę wielkiego artystę, który w ostatnich latach został szczególnie doceniony i wyróżniony poprzez różne wydarzenia.
Tak jak koncert wydany na DVD, powstanie monety z jego wizerunkiem wydanej przez Narodowy Bank Polski, nadanie imienia Grzegorza Ciechowskiego skwerkowi na Targówku, niedaleko Zacisza gdzie mieszkaliśmy. I są to niesamowite rzeczy, bo to pomniki. I gdy mogę być w takich miejscach i mogę rozmawiać o tacie, jestem ogromnie dumna i bardzo się cieszę, że po prostu mogę go reprezentować.
Często ktoś prosi o to, żeby zaangażowała się Pani w jakieś wydarzenia, koncerty, czy książki o Republice i o tacie?
Oczywiście, dlatego przyjeżdżam do Polski. Czasami mogę tylko na kilka dni, czasami, tak jak teraz, na prawie 10 dni. Musiałam niestety wziąć dni bezpłatne w pracy, ponieważ w Stanach Zjednoczonych nie ma za dużo urlopu. Jak tylko jest jakieś wydarzenie, to bardzo mi zależy na tym, żeby tu być. Nie tylko żeby reprezentować tatę, ale też rozmawiać z ludźmi, którzy byli blisko niego.
To budzi moją pamięć i zaczynam sobie przypominać jakieś rzeczy, które działy się, jak tata żył. Teraz to się bardzo zintensyfikowało. W grudniu przyjechałam na koncert w Trójce, który był poświęcony tacie, potem przyjechałam pędem do Torunia. Widziałam się z Jurkiem Tolakiem, menadżerem Republiki. Cały czas staram się utrzymywać kontakt z ludźmi. Teraz jestem w trakcie kombinowania, co tutaj wymyślić, aby mieć taką pracę, która pozwoli mi częściej być w Polsce.
W książce „My lunatycy. Rzecz o Republice” znalazły się Pani szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa. Mówi tam Pani o Kazimierzu Dolnym, w którym przez jakiś czas mieszkał Grzegorz Ciechowski. Chce Pani odwiedzić to miejsce?
Do Kazimierza Dolnego bardzo chcę jechać. Chciałabym pokazać to miejsce mojemu mężowi. Staram się przyjeżdżać w te miejsca, w których mój tata bywał i żył. Na przykład ostatnio udało mi się być w starym mieszkaniu na ul. Wojskowej, ponieważ traf chciał, że zostało kupione przez osobę, którą znam, która jest związana z Republiką. To było dla mnie ogromne przeżycie, jakby takie uderzenie w policzek. Chciałabym bardzo pojechać do Falenicy, tam gdzie mieszkaliśmy przy ul. Wolnej 30. Jak wracam w te miejsca, czy jak jadę na ul. Puzonistów, gdzie mój tata mieszkał z moją mamą, to te wspomnienia wracają.
Ale z drugiej strony, żeby pamiętać tatę nie muszę nigdzie jechać, ani z nikim rozmawiać. Cały czas o nim myślę. Mój tata zmarł, jak miałam 14 lat. Jak byłam nastolatką, to starałam się od tego uciec myślami. Wmówiłam sobie, że tata gdzieś wyjechał. Teraz staram się jak najwięcej o nim myśleć i jak najwięcej sobie przypomnieć. Czasami jest ciężko, ale czasami staram się po prostu być szczęśliwa, że mam tyle osób, wydarzeń, muzyki, której mogę słuchać, tyle poezji. Jest piosenka, która została napisana dla mnie. Mam konia od taty, który jest ze mną.
To ten, o którym wspomina Pani w książce?
Tak, Pit ma 20 lat i ma się świetnie. Jest ze mną w Stanach. Przyleciał samolotem siedem lat temu. Moja siostra Matylda pomogła mi z kosztami, bo to było bardzo drogie przedsięwzięcie. Z resztą miałam jakieś pieniądze na ten bilet w jedną stronę. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, jakbym go zostawiła w Warszawie. Pit był prezentem od mojego taty.
Dzięki temu, że go mam, moje życie też potoczyło się inaczej. Stałam się osobą bardziej odpowiedzialną, pracowitą i to wszystko dzięki mojemu ojcu. Mieszkam w Nowym Jorku, mój koń mieszka około 60 kilometrów ode mnie i jeżdżę tam trzy razy w tygodniu. Udzielanie lekcji konnej, trenowanie koni – to moja druga praca. To moja odskocznia od miasta. Wtedy jestem w lesie, wśród natury i mogę się wyłączyć.
Pani mąż od początku zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo docenianym artystą był Pani ojciec?
Jak zaczęliśmy być razem, to był październik i tego roku jechałam na koncert w Toruniu. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że mój tata jest kimś wielkim. Ma koncert poświęcony jego pamięci. Mąż zaczął się tym interesować i czytać. Zna piosenki mojego taty, ale niestety nie rozumie tekstu. Ja mu mogę tylko powiedzieć, o czym jest piosenka, ale utwory są trudne do przetłumaczenia. Co prawda mój tata ma kilka piosenek, które są po angielsku, ale nie jest to czysty angielski bez akcentu. Mają trochę inne znaczenie. Mój mąż mnie bardzo wspiera i uważa, że powinnam brać udział w tych wszystkich wydarzeniach.
A pani kiedy sobie zdała sprawę, że tata to nie taki zwykły tata?
Dla mnie tata był zawsze tatą. Wiedziałam, że jest wielkim artystą. Chodziłam na jego koncerty, słuchałam jego płyt. Ale to była codzienność. Dla mnie to była część jego i naszego życia. To było coś, czym się z nami dzielił. Codzienność. To nie było niepojęte, nie byłam tym zafascynowana. I tak naprawdę odkryłam go jako artystę po wyjeździe do Stanów. Oprócz tego, że tęskniłam z Polską, miałam taki moment, że nie byłam rozproszona znajomymi i imprezami.
Byłam bardziej skupiona. Zaczęłam słuchać jego muzyki i uświadomiłam sobie, jak wielkim był artystą. Teraz, w wieku 27 lat, jeszcze więcej słucham tych piosenek, jeszcze inaczej je rozumiem i myślę, że dużo osób teraz, niedawno, zrozumiało, jakim artystą był Grzegorz Ciechowski. Jak wspaniałym zespołem była Republika. I dlatego wychodzą takie książki, jak Ani Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego. To pokazuje, jak ludzie ich czcili.
I jak wielu ludzi chce o tym opowiadać. Ta książka pokazuje, że ludzie wciąż o nim myślą, jest im bliski.
Teraz bardzo dużo młodych ludzi zaczyna być fanami taty i słucha jego muzyki. Piszą czasami do mnie na Facebooku i mówią, że wychowuje ich Republika. Że zaczynają czytać książki, rozwijają się intelektualnie, rozwijają swoją duszę artystyczną. Rozmawiam też z ludźmi, którzy są w moim wieku, którzy mówią, że mają w sobie nostalgię do lat 90-tych. Że to były fajniejsze czasy niż teraz. Teraz wszystko jest bardzo skomercjalizowane. Mówią, że media są niefajne. Ludzie dążą do zmian.
Zauważyłam, że wszyscy dziennikarze są albo w moim wieku, albo młodsi i nie dążą do skandali. Powracają do tych fajniejszych wywiadów. Cieszę się, że wokół książki „My lunatycy. Rzecz o Republice” jest taka fajna atmosfera, kameralna. Pojawia się nostalgia za czasami, kiedy ludzie sobie tylko pomagali. Tam jest opisane, jak w Od Nowie, w późnych latach 70-tych i na początku 80-tych, ludzie zamiast podstawiać nogi, to pomagali sobie w pisaniu tekstów, słuchali swoich piosenek. Krytykowali się w konstruktywny sposób. I to było fajnie, musimy do tego wrócić.
A zastanawiała się Pani, jaką muzykę robiłby teraz tata, gdyby żył?
Tata miał duszę osoby, która się nieustannie rozwija. Był strasznym gadżeciarzem. Ale jeśli chodzi o artyzm, to jego niedokończona płyta pokazywała inny nurt, który by kontynuował, potem zmieniał. Tata był zawsze na czasie. Słuchał tego, co się dzieje w świecie muzycznym, zawsze miał najnowsze płyty artystów bardziej i mniej znanych. Dzielił się ze mną tymi płytami. Słuchaliśmy ich, omawialiśmy, oglądaliśmy teledyski. Myślę, że Republika miałaby świetne następne albumy. Tata pewnie by tworzył muzykę dla innych ludzi. Pewnie muzykę filmową, bo to lubił.
Wpłynął na Pani gust muzyczny?
W naszym domu było dużo krytyki artystów polskich i zagranicznych. Co prawda ja byłam dzieckiem, miałam 10-11 lat i słuchałam Spice Girls, czy innych girl bandów. On tego w ogóle nie negował, bo wiedział, że to jest chwilowe. Cieszył się, że mam pasję i słucham muzyki. Że śpiewam te wszystkie piosenki, znam je na pamięć. On słuchał tego ze mną. Potem, jak już miałam 13-14 lat, to wymienialiśmy się muzyką.
Zaczęłam słuchać cięższych brzmień, słuchałam Prodigy, Marylina Mansona. Tata się cieszył, że zaczęłam słuchać rocka. Słuchałam też Madonny, dawał mi płyty muzyki elektronicznej, jak Chemical Brothers. Zawsze wymienialiśmy się spostrzeżeniami. Teraz żałuję, że nie mogę o tym z nim porozmawiać. Jestem ciekawa, co by myślał o dzisiejszych gwiazdach. Pewnie by powiedział, że Lady Gaga to jest następny Marylin Manson.
Dlaczego do tej pory Grzegorz Ciechowski ma tak wielu fanów? Co było w nim wyjątkowego?
Republika i Grzegorz Ciechowski to są takie twory artystyczne, które rozwijały ludzi, które powodowały, że musieli sięgnąć po słownik, po literaturę Vonneguta, Orwella, po poezję. Mój ojciec był przede wszystkim poetą. Jak studiował polonistykę, to przy piwku i winku razem ze swoimi przyjaciółmi czytali poezję. Oni dbali o swoje wnętrze. A dzisiaj mamy wnętrza zaśmiecone jakimiś niepotrzebnymi informacjami. Tata interesował się światem, polityką, muzyką. Czytał magazyny męskie, takie jak Playboy, pisał felietony i myślę, że go to w pewien sposób inspirowało.
Każda jego płyta jest inna, każda została wytworzona poprzez jakieś inne medium, które miało na niego wpływ. Na początku to były czasy bardziej polityczne, związane z cenzurą. Miał piosenkę, w której mówił dużo o Bogu, potem była płyta, gdzie bardzo uzewnętrznił się emocjonalnie, mówił o swoich prywatnych przeżyciach. Różne rzeczy na niego wpływały i dlatego myślę, że jego dorobek jest tak interesujący. Każdy może znaleźć w nim coś dla siebie. Te utwory się nigdy nie starzeją, są ponadczasowe. I każdy utwór ma wiele płaszczyzn i ogromną głębię.
Może to banalne pytanie, ale jakim człowiekiem był Grzegorz Ciechowski? Jak to się ma do tego, co wie o nim świat?
Myślę, że mój tata to taki człowiek pomnik, który jest wysoko nad nami poprzez swoją inteligencję i wrażliwość artystyczną. Dla mnie był osobą, która miała ogromne poczucie humoru, był strasznym żartownisiem. Był ryzykantem, jeżeli chodzi o sztukę, ale nie był ryzykantem, jeżeli chodzi o sporty ekstremalne. Czasami sobie z niego żartowaliśmy, że był swojego rodzaju tchórzem. Nie skoczyłby raczej ze spadochronem. Ja zresztą też taka jestem.
Był cudownym ojcem, który uwielbiał rodzinę, który uwielbiał być w domu. Z rodziną, ze swoimi zwierzętami domowymi. Uwielbiał być w naturze i był po prostu normalnym kolesiem, z którym można było porozmawiać na każdy temat. Oczywiście był mądralą, często był stanowczy, miał swoje racje. Najgorsze było to, że zazwyczaj miał rację. Cieszę się, że ludzie postrzegają go jako pomnik, jako osobę nietykalną, jako ikonę polskiej kultury. Uważam, że to trzeba pielęgnować. Wolę, jak tak jest, niż jakby ludzie postrzegali go, jak jakiegoś tam artystę.
Pomagała Pani przy tworzeniu książki „My lunatycy. Rzecz o Republice”?
Ania Sztuczka i Krzysztof Janiszewski mają tak wszystkich w małym paluszku, że wiedzieli, z kim mają rozmawiać. To jest książka, która głównie opiera się na fanklubach. Fani opowiadają w niej o swoich przeżyciach. Wiadomo, że autorzy starali się dotrzeć do największej liczby osób najbliższych. Ci, którzy chcieli się udzielić, się udzielili. Ze mną ten rozdział jest trochę inny, bo to są moje wspomnienia, to nie jest wywiad. Nie byłam w stanie porozmawiać z Anią, tylko byłyśmy na czacie facebookowym. Usiadłam i napisałam akurat o to, co się ze mnie wylało.