Fot. [url=https://en.wikipedia.org/wiki/User:Red]Red[/url] / [url=http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/]CC-BY-SA[/url]
Fot. [url=https://en.wikipedia.org/wiki/User:Red]Red[/url] / [url=http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/]CC-BY-SA[/url]

„Życie bez internetu nie tyle nie różniło się od prawdziwego, co po prostu prawdziwe nie było” - napisał po zakończeniu trwającego 12 miesięcy eksperymentu Paul Miller - amerykański bloger, który sam siebie skazał na, teoretycznie samobójczą, misję. Wnioski, jakie wysnuł po roku funkcjonowania poza siecią są zaskakujące i dowodzą, że na przestrzeni ostatnich lat pojęcia „wirtualu” i „realu” zlały się bardziej niż się nam może wydawać, w dużej mierze właśnie dzięki blogerom.

REKLAMA
Jeszcze blogi czy już portale? Polscy blogerzy „wyładnieli”
Eksperci z największego polskiego serwisu hostingowego – home.pl przekonują, że na przestrzeni 18 lat jego funkcjonowania projektowanie stron www przeszło niemałą rewolucję, która miała bezpośrednie przełożenie na również kondycję blogosfery. – Kluczowe dla rozwoju stron WWW było na pewno wprowadzenie Kreatora WWW, który pozwala na łatwe i szybkie stworzenie pięknej i w pełni funkcjonalnej strony. Obecnie każdy jest w stanie w ciągu kilkunastu minut „wyklikać” swoją stronę firmową zawierającą takie funkcjonalności jak mapa dojazdu do firmy, połączenie z Facebookiem czy formularz kontaktowy. Kilkanaście lat temu tworzeniem stron zajmowali się praktycznie tylko doświadczeni webmasterzy, a koszta takiej usługi były wysokie – tłumaczy Dariusz Kowalski, lider zespołu projektowego home.pl.
Stwierdzenie, że stronę internetową obecnie zakłada się w kilka minut nie jest żadną przesadą. Pewnie dlatego też wielu blogerów opuszcza obecnie tradycyjne platformy, kupuje domenę, opłaca hosting i staje się sobie samemu wirtualnym sterem i żeglarzem. Bo właściwie czemu nie? Czasy, kiedy posiadanie „bloga” warunkowane było rejestracją w domenie Onetu czy blox.pl dawno minęły. Transformację polskich blogów trafnie podsumował niedawno jeden z najbardziej wpływowych przedstawicieli polskie blogosfery, Jason Hunt, znany wcześniej jako Kominek:
Jason Hunt

Pamiętam, kiedyś chcieliśmy być ładni, bo nasze blogi wyglądały jak kupy. No więc robiliśmy sobie ładne szablony. Potem chcieliśmy się bardziej wyróżniać. Kupowaliśmy domeny, rysowaliśmy loga, do tekstów dołączaliśmy zdjęcia (tak, to nie było normą). Chwilę później zapadliśmy na chorobę profesjonalizowania się i nastała moda upodabniania blogów do portali. Ba, nawet chcieliśmy, by nas określano portalami! A potem nastały kolejne mody, które zmieniały się co kwartał – the kafelki stajl, magazine style, masonry style, timeline style, a nad tym wszystkim panował lajfstajl, bo okazało się, że dobry bloger potrafi być fajniejszy nawet od swojego własnego bloga. Co tam że pisać nie umiesz. Poka mordkę, poka kotka, zrób dzióba i już jesteś blogerem. Tyle wystarczy. I hajs się zgadza. Czytaj więcej

Kiedyś dla geeków, dzisiaj dla wszystkich
Z niszowego zagłębia, w które zapuszczali się jedynie pasjonaci najnowszych technologii, blogosfera na przestrzeni ostatnich lat stała się w pełni demokratycznym zakątkiem internetu. – Parę lat temu blogi były czytane głownie przez geekow, którzy poszukiwali tam wiedzy specjalistycznej. Teraz się to trochę zmieniło – tłumaczy Matthew Halaba, bloger naTemat.pl.

Można zauważyć rozrost blogów które w sumie nic wartościowego nie przekazują to jednak fajnie się je czyta. Blogi szafiarek, trenerów personalnych, którzy próbują motywować nas do dalszej pracy w sytuacji gdzie sami żyją tylko z tego ze motywują ludzi do osiągnięcia sukcesu chociaż sami go nie osiągnęli.

Halaba twierdzi, że zmiany w blogosferze nie dotyczą jedynie layoutu blogów, czy poszerzonego spektrum tematów na nich poruszanych. Zmienił się również, a może przede wszystkim, status, jaki internetowi komentatorzy rzeczywistości posiadają obecnie nie tylko w sieci, ale w społecznej świadomości w ogóle: – Blogi na pewno się rozwinęły i stały profesjonalnym kanałem komunikacji oraz od paru lat są traktowane poważnie. Twórcy  wyrobili sobie autorytety i obecnie zacytowanie blogera jest dopuszczalne, parę lat wstecz nie było takiej możliwości – tłumaczy.
Kiedy bloger ma dość internetu...
Poza ciągłym ulepszaniem. zmienianiem, oraz dostosowywaniem ich do wymagań czytelników i Google Trends, blogi trzeba promować wszelkimi możliwymi kanałami social media, a tych nie jest mało. Facebook, Twitter, Instagram, Pinterest, Snapchat – to niezbędne minimum. Wrzucanie własnych treści to jednak nie wszystko – trzeba nawiązywać interakcję, uprawiając „networking”, udzielać się, odpowiadać, komentować. Chwila nieuwagi, a statystyki odwiedzin i „klików” lecą na łeb, na szyję.
Narastającemu przez lata terrorowi „lajków” i „szerów” postanowił przeciwstawić się wspomniany już Paul Miller. Bloger i dziennikarz, po latach nieprzerwanej obecności w blogosferze, obiecał sobie i wszystkim wokoło, że na rok zniknie z internetu. Dosłownie. Nie będzie surfował po sieci, odbierał maili, sprawdzał Facebooka, kontaktował się za pomocą Skype'a, a smartfona wymieni na „głupszy” model.
Co popchnęło Millera do tak radykalnego kroku? – Internet sprawiał, że stawałem się coraz mniej produktywny. Wydawało mi się, że nie ma w nim żadnej głębi, że wewnętrznie mnie ogranicza” – pisał w 2013 roku. Niewiele więc myśląc, w walce o lepszego siebie postanowił „wyciągnąć wtyczkę”. Teoretycznie jednak wcale nie przestał blogować – swoje przejścia opisywał na łamach portalu The Verge, z tą różnicą, że wyprodukowane treści musiał samodzielnie do redakcji dostarczyć.
...zostaje pisarzem i nabawia się depresji
Jak sam twierdzi, Millerowi wydawało się, że po roku spędzonym „offline” będzie miał do przekazania ludzkości same światłe rady: – Miałem wam opowiedzieć o tym, jak znalazłem rozwiązanie wszystkich problemów. Myślałem, że żyjąc bez internetu doznam oświecenia, że stanę się bardziej 'prawdziwy', bardziej 'idealny' – pisał w artykule dla "The Verge".
W przeciwieństwie do Amerykanina, polski bloger nie twierdzi, że to wszechmocny internet sprawuje rząd dusz nad swoimi użytkownikami. Zapytany o to, kim byłby, gdyby internet nie istniał, Matthew Halaba twierdzi, że nieodmiennie pozostałby „sobą”: – Musiał bym poszukać innego sposobu na życie bo obecnie internet jest jednym z podstawowych narzędzi jakich wykorzystuje w pracy, jednak jego brak nie zmienił by w żaden sposób tego kim jestem – zapewnia.
Miller był odmiennego zdania i po roku internetowej „banicji” spodziewał się cudów: obiecywał sobie, że napisze książkę, wykreśli ze słownika słowo „prokrastynacja”, a wolne chwile poświęci szeroko pojętemu samorozwojowi. I początkowo rzeczywiście wszystko szło zgodnie z planem:
Paul Miller

Wyrobienie nowych, złych, poza internetowych nawyków zajęło mi niespełna rok. Prędko porzuciłem dobre i równie szybko odkryłem złe „offline'owe” praktyki. Zamiast przemienić nudę i brak bodźców w chęć do nauki i kreatywność, wkroczyłem na ścieżkę pasywnej konsumpcji i społecznego wycofania. Po roku nie jeździłem już wszędzie na rowerze, a moje freesbie zbiera kurz. Przez większość tygodni ani razu nie zdarza mi się wyjść ze znajomymi. Moim ulubionym miejscem jest kanapa. Z nogami na stole słuchając audiobooka, gram w gry wideo. Wybieram te, które nie wymagają wielkiego wysiłku. Bezmyślnie kliki prowadzą mnie przez wirtualny świat, podczas gdy mój umysł skupia się na treści audiobooka. A może właściwie na niczym. Czytaj więcej

Przykład Millera dowodzi, że życie poza internetem jest możliwe, a nawet nie wymaga specjalnego wysiłku. Pytanie tylko, czy potrzebne? - Obecnie podróżuje sobie po świecie więc zdarza mi się nie mieć internetu, jednak jako że dalej pracuję to potrzebuję dostępu do internetu. Nie muszę być online 24h na dobę jednak potrzebuję dostępu sieci żeby móc pracować. Chyba nie chciałbym go nie mieć na stałe, mógł bym podjąć się eksperymentu rok bez portali społecznościowych, ale rok bez maila był by ciężki – podsumowuje polski bloger.