Szariat w Polsce nam nie grozi. Mimo wszystko niektórzy nim straszą, opierając się na przykładach "stref szariatu" w państwach na zachodzie Europy
Szariat w Polsce nam nie grozi. Mimo wszystko niektórzy nim straszą, opierając się na przykładach "stref szariatu" w państwach na zachodzie Europy Fot. YouTube/Barenakedislam.com

Z mitycznymi “strefami szariatu” (czy też “no go zones”) w Europie są dwa poważne problemy. Jedna strona wyolbrzymia zjawisko, tworząc wrażenie, jakby całe miasta oddano we władanie muzułmanom. Druga bagatelizuje, twierdząc, że żadnych odizolowanych stref z imigrantami nie ma. Obie nie mają racji. A gdzieś po środku jest prezes PiS Jarosław Kaczyński.

REKLAMA
Straszenie szariatem
– 54 strefy, gdzie obowiązuje szariat i nie ma żadnej kontroli państwa – tak o muzułmańskich imigrantach w Szwecji mówił ostatnio w Sejmie prezes Kaczyński. Natychmiast odpowiedziała mu szwedzka ambasada, pisząc na Twitterze, że “w Szwecji obowiązuje szwedzkie prawo”. W ten sposób wywiązał się spór o to, czy “strefy szariatu” naprawdę istnieją – nie tylko w Szwecji, ale też krajach takich jak Wielka Brytania czy Francja.
Najpierw jednak o samym wystąpieniu prezesa PiS. Straszenie scenariuszem, w którym 10 tys. uchodźców sprawia, że “Polacy przestają być gospodarzami we własnym kraju”, oceniam jak najgorzej. Tak jak sugestie, że muzułmanie w Polsce mogą utworzyć “strefy szariatu”. To cyniczna gra na najprostszych fobiach i stereotypach, która ma prowadzić do jednego celu – wyborczego zwycięstwa PiS.
Jest jednak coś, w czym Kaczyński się nie myli. A przynajmniej nie tak, jak chcieliby ci, którzy twierdzenie o imigranckich “strefach” nazywają bzdurami. Otóż “no go zones” to nie wymysł islamofobów. Jasne, to przedmiot manipulacji i uproszczeń, ale jest wystarczająco dużo powodów, by uznać, że takie strefy naprawdę istnieją. Wątpliwość dotyczy tego, co się mieści w tym pojęciu.
Gdzie rządzi religia
Najbardziej wymowny jest przykład Francji. Sam pisałem w naTemat, że strefy “no go” funkcjonują chociażby w północnej Marsylii.

W niektórych dzielnicach przy okazji piątkowych modłów ulice regularnie są zamykane, a uzbrojeni i zamaskowani muzułmanie ustawiają własne posterunki. Laicka Francja nie pozwala na zasłanianie twarzy. Nijak mają się do tego zdjęcia całkowicie zasłoniętych marsylianek, głównie arabskiego pochodzenia. Czytaj więcej

Obszary, jak ten opisany wyżej, nazywa się oficjalnie “Wrażliwymi Strefami Miejskimi” (Zones Urbaines Sensibles). Określenia “strefa no go” czy “strefa szariatu” stały się synonimami, mimo że nie w każdym przypadku właściwie oddają sytuację. Ale generalnie oznaczają terytoria, na których państwo nie jest w stanie sprawować władzy, nie ryzykując strzelanin i innych aktów przemocy.

"No go" kontra "półautonomia"
Dylematy wokół “no go zones” dobrze opisał znany komentator i historyk Daniel Pipes. Jak stwierdził w jednym z tekstów, z jednej strony zachodnioeuropejskie państwa mogą interweniować wszędzie i o każdej porze, a ich przewaga siły – militarnej czy policyjnej – oznacza, że nie oddały kontroli całkowicie. Jako przykład podaje wydarzenia z Belgii, gdzie dochodziło do nalotów w muzułmańskich dzielnicach.
“Z drugiej strony rządy często wolą nie egzekwować swojej władzy w regionach z muzułmańską większością, pozwalając im na autonomię, łącznie z szariackimi sądami (w niektórych przypadkach). Alkohol i wieprzowina są w tych strefach zakazane, poligamia i burki powszechne, a policja wkracza tam bardzo ostrożnie. Poza tym muzułmanie nie ponoszą odpowiedzialności za występki, które dla reszty populacji są zakazane – opisuje.
Łatwo przedstawiać takie zjawisko jako miejską legendę, która niewiele ma wspólnego z prawdą. (zrobił tak np. serwis Bloomberg.com). Ale są dowody. Pipes przypomina skandal z dziećmi wykorzystywanymi seksualnie w angielskim Rotherham. W latach 1997-2013 gang muzułmanów wykorzystał około 1400 dziewczynek. Śledztwo wykazało, że policjanci wiedzieli, ale nie interweniowali.
Inny przykład – operacja “Koń trojański”, w ramach której radykalni muzułmanie w Birmingham przeprowadzali plan przejęcia szkół i wprowadzenia w nich nauczania zgodnego z ich poglądami.
Daniel Pipes nie ma wątpliwości, że takie historie potwierdzają, iż w wielu miejscach to muzułmanie faktycznie sprawują władzę. Dylemat jest definicyjny. Pipes pisze, że sam nie jest zwolennikiem określenia “no go zones”, a woli “obszary o ograniczonej autonomii”, bo według niego jest bardziej precyzyjne. Ale czy można się dziwić, że z braku laku to pierwsze pojęcie weszło do powszechnego użytku?
Tłumaczyć, nie zaprzeczać
Według mnie – nie. To, co jest kluczowe, to wyjaśniane kontekstu i powtarzanie do skutku, co się za umownymi ‘strefami no go” kryje. Trzeba podkreślić np. fakt, że czynnik religijny jest w takich przypadkach jednym z wielu. “Wrażliwe Strefy Miejskie” charakteryzuje wysokie bezrobocie i przestępczość. Te same czynniki społeczne sprawiają, że w Stanach Zjednoczonych też jest wiele wyjątkowo niebezpiecznych miejsc, gdzie służby boją się zapuszczać. Tutaj dochodzi jeszcze religia.

Napisz do autora: michal.gasior@natemat.pl