Taco Hemingway to ostatnio jedno z najgorętszych nazwisk na polskiej scenie muzycznej, a jako że właśnie rozpoczął swoją trasę koncertową, i to od Warszawy w której mieszkam, postanowiłem wybrać się na jego występ i zobaczyć go na żywo w akcji.
Tak naprawdę więc szedłem na koncert Taco z zamiarem wyrobienia sobie opinii o samym raperze i zobaczenia, ile prawdy jest w stwierdzeniach, że jest on muzyczną perełką. Okazało się jednak, że wróciłem z tego występu z pewnymi zupełnie nieoczekiwanymi spostrzeżeniami i wnioskami dotyczącymi nie artysty, a jego publiczności.
Koncert odbywał się w sobotni wieczór w warszawskim teatrze Palladium i szczerze mówiąc był zorganizowany naprawdę kiepsko. Mam wrażenie, że organizatorzy sprzedali co najmniej dwa razy więcej biletów, niż teatr może pomieścić osób, przez co tłok, jaki panował w środku, przypominał ścisk panujący w metrze w godzinach porannego szczytu.
Wystawienie na bramce biletowej tylko jednej, biednej dziewczyny, sprawdzającej wejściówki, zważywszy na tłumy, jakie na koncert przyszły, nie było najtrafniejszym pomysłem organizatorów. Kolejka do wejścia przypominała bowiem kolejkę po telewizor za czasów PRL – ciągnęła się od drzwi Palladium aż do ulicy Marszałkowskiej, przy której jeszcze kilkukrotnie zakręcała. Ci, którzy przyszli później, musieli przeczekać na ulicy bitą godzinę.
„Same gimbusy”
Pierwsza sprawa rzuciła mi się mocno w oczy właśnie podczas stania w kolejce – średnia wieku osób w niej stojących oscylowała między 15 a 17 lat. Skąd to wiem? Wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie, by zobaczyć nastolatków własnoręcznie, pośpiesznie wypisujących na plecach koleżanki „zgody od rodziców” na koncert Taco.
Szlugi, browary i kalafiory
Gdy Taco wyszedł na scenę i rozpoczął występ od jednego ze swoich najpopularniejszych kawałków – „Szlugi i kalafiory”, wówczas połączyłem kropki w głowie i uderzyła mnie kolejna rzecz. Ten utwór jest dokładnie o większości ludzi, którzy byli na tym koncercie (cytaty niżej). Zresztą, większość jego piosenek traktuje właśnie o publice znajdującej się wtedy na występie.
Kiedy bowiem już udało mi się wepchać do Palladium, miałem bardzo dobry widok na bramkę wejściową i mimochodem patrzyłem na ludzi, którzy dopiero wchodzą do teatru. Wiele z osób, które jeszcze przed chwilą w kolejce wypisywały sobie same zgodę od rodziców, od razu po wejściu biegły zająć miejsce w następnej kolejce – tym razem przy barze, po alkohol. Potem zaś z plastikowym kubkiem w garści, wypełnionym piwem, martini czy whisky, dzieciaki te szły wprost do palarni.
I dokładnie ten obraz stanął przed moimi oczami, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki "Szlugów i kalafiorów" – „To miasto pachnie jak szlugi i kalafiory. Dzieciaki tankują wódę, by upić swoje upiory”. Dobrze także tę sytuację opisuje kawałek pt. "Wszystko jedno" – „Piękny warszawski piątek. Pełen przekąsek, zakąsek i ludzi którzy gubią wątek. Leje się alkohol, a w lokalu dzisiaj komplet”.
"Szron iPhone'ów"
To niesamowite, jak teksty rapera dokładnie scharakteryzowały większość jego publiki. Gdy tylko bowiem Taco wybiegł na scenę, wszyscy natychmiast schwycili swoje iPhone'y, żeby nagrać koncert. Cóż, tutaj też posłużę się cytatem z rapera: „Miasto betonu i pogubionych telefonów. Idę ścieżką usłaną szklanym szronem iPhone’ów”.
Dlatego też chapeau bas dla Taco Hemingwaya, bo na własne oczy zobaczyłem, że raper faktycznie ma dobre oko do wyłapywania soczystych smaczków i specyfiki miejskiej tkanki Warszawy. Ma też nosa do trafnego charakteryzowania młodych i ich życia. Zastanawiam się jednak czy właśnie ci młodzi, ta znaczna część piętnasto-, szestansto-, czy siedemnastolatków z jego koncertów, ma świadomość, że jego utwory są także o nich samych. A rapowanie o wszystkich przywarach młodych nie jest ich pochwałą, ale specyficznym zwróceniem uwagi na problem.