
Reklama.
Zgromadzenie Ogólne ONZ to doroczny festiwal hipokryzji. Politycy przyjeżdżają i mówią, co będą robić, by na świecie zapanował pokój, zniknęło ubóstwo i zapanowało powszechne szczęście. Później praktycznie nic z tego się nie dzieje, a decyzje i tak podejmują członkowie Rady Bezpieczeństwa, szczególnie ci ze stałym mandatem.
Przemówienia ich przedstawicieli mają jeszcze jakieś znaczenie, reszta to raczej spis życzeń, niż realny program do realizacji. Dotyczy to także Polski. Tak było za Kwaśniewskiego, tak było za Kaczyńskiego i Komorowskiego. Tak jest także teraz, za prezydentury Andrzeja Dudy. Jednak od 6 sierpnia prawica celuje w sztucznym zwiększaniu roli prezydenta w polityce zagranicznej. Nadmierne emocje towarzyszą też wyjazdowi do Nowego Jorku.
Gorączkę wywołuje też fakt, że prezydent przemówi bezpośrednio po Baracku Obamie, a przed m.in. prezydentem Chin. Jednak Dudy nie wymieniła wśród głównych mówców Christiane Amanpour, legenda światowego dziennikarstwa, prowadząca w CNN wywiady z najważniejszymi politykami świata. Bo kolejność wystąpień nie odpowiada ważności kraju czy polityka, ale po prostu jest wynikiem kolejności zgłoszeń, rangi przedstawicieli (prezydent, minister czy ambasador) oraz równowagi geograficznej. Nie ma się więc czym emocjonować.
Napisz do autora: kamil.sikora@natemat.pl