Nie uważa się za inwestora, bierze się za projekty, które oznaczają zmianę, robi swoje i stara się w niedzielę po południu cieszyć się, że następnego dnia idzie do pracy. O pracy, Nowym Jorku i światowej gospodarce rozmawialiśmy z "tym złym", który wrogo przejął W. Kruk SA - prezesem Black Lion NFI Rafałem Bauerem.
Łukasz Głombicki: Nie jest pan chyba zwolennikiem szklanych biurowców?
Rafał Bauer: Faktycznie, szklana bryła mnie nie zachwyca, ale zdarzają się wspaniałe wyjątki. Doskonałym przykładem są budynki w Meatpacking District w NYC, na którym notabene wzorowaliśmy naszą rewitalizację Soho Factory. Niestety to ta część Manhattanu, na którą turyści z Polski nie zapuszczają się zbyt często. Dlatego uznaliśmy, że nazwa Soho najlepiej odzwierciedli naszą ideę: podbój postindustrialnej przestrzeni przez nowy żywioł. Architektura w Meatpacking District to nie tylko rewitalizacja, ale również nowe spektakularne bryły, które zachwycają mimo nudnej, biurowej funkcji. Większość budynków tego typu to szklane pudełka albo koszmarne “świątynie biznesu”, najczęściej produkowane seryjnie. Architekci, którzy tworzą nasze Soho Factory, tworzą w pewnym sensie przestrzeń dla samych siebie, bo rezydują w fabryce, którą sami zrewitalizowali oraz projektują budynki, w których również będą mieszkać. To bardzo mobilizuje.
W jednej z gazet przeczytałem, że jest pan jednym z najbardziej kontrowersyjnych biznesmenów. Skąd to się bierze? Czy jedno wrogie przejęcie wystarczyło, by został pan tym złym?
Najwyraźniej. Co notabene doskonale odzwierciedla zasięg i siłę mediów w Polsce. Pogląd na mój temat staram się podważać publikacjami na moim blogu. Senator Kruk, odchodząc ostatnio z Vistuli, dał mi pretekst do pewnego autopodsumowania. Wnioski wyciągną czytelnicy. Konstrukcja mediów powoduje, że rozgłos zyskują tematy atrakcyjne, plastyczne i zrozumiałe przez szerokie grono odbiorców. Atak młodego rekina na stateczne podwaliny biznesu taki był. To, że prawda wyglądała inaczej, nie miało i nie ma większego znaczenia. Dla mnie najważniejsze jest co innego: nikt nigdy nie podważał pomysłu budowy polskiego LVMH, czyli domu prestiżowych polskich marek. Ba, moi antagoniści kontynuowali ten proces. Można by wyciągnąć wniosek: pomysł dobry, ale metody złe.
No właśnie, czy dziś przejmując Kruka zagrałby pan inaczej?
Nie. O tym, że mój ruch był oparty na poważnej analizie strategicznej, usiłuję przekonać na swoim blogu. Badacze historii rynku kapitałowego znajdą tam ciekawy materiał do analizy. I nie chodzi mi bynajmniej o to, aby raptem świat uznał, że mylili się wszyscy inni, a ja miałem rację. Mój cel jest zupełnie inny. Staram się oddać swoje ówczesne dylematy i motywy postępowania.
Zarówno Wojciech Kruk jak i Jurek Mazgaj zamierzali kontynuować proces, który rozpocząłem i w tym sensie to jest mój sukces. Osobiście uważam, że gdyby nie kryzys, nie byłoby w Polsce bardziej prestiżowej grupy niż Vistula,Wólczanka i W.Kruk; albo po prostu V.W.Kruk - jak chcieliśmy nazwać połączoną spółkę. Dzisiaj tandemu Mazgaj-Kruk już nie ma. O motywach można spekulować; sam Jerzy Mazgaj wypowiadał się kiedyś na temat różnic w podejściu do biznesu pomiędzy nim i dziedzicem jubilerskiej tradycji. Tandemu nie ma, grupa spółek nadal jest. Zobaczymy, jak długo.
A dzisiaj chciałby pan mieć w swoim portfolio Kruka?
Oczywiście! Analiza raportów bieżących Vistuli za okres 2008 - 2012 potwierdzi tezę, na której oparte było przejęcie: W. Kruk miał sam siebie spłacać. Komunikaty emitowane przez spółkę były w tym czasie różne: od przekonania, że jest najbardziej wartościowym aktywem do stwierdzeń, że jest niemalże zbędny. Dla mnie to wciąż jedna z najbardziej prestiżowych polskich marek, a program lojalnościowy Vistula Wólczanka W. Kruk jest z całą pewnością jednym z najlepszych i najbardziej angażujących uczestników w kraju. To marka o niebywałym potencjale, który nadal nie został w pełni wykorzystany.
Dlaczego interesuje pana W. Kruk?
Bo jak był pan prezesem Vistuli&Wólczanki, chciał pan stworzyć dom polskich luksusowych marek, w tej chwili ma Pan Rage Age by Czapul, która jest spółką dużo mniejszą, ale też luksusową i aspirującą.
Rage Age to projekt, który w pewnym sensie “wyrasta” z Vistuli, jako że stanowi kontynuacje lubianej, a zarzuconej przez nowe kierownictwo marki Lettfield. To na podstawie analizy wyników “ledzia” doszliśmy do wniosku, że jest miejsce na rynku na polski i zarazem luksusowy brand. W tym kontekście Rage Age to kontynuacja polityki, która marzyła mi się w Vistuli, tyle że na nieporównywalnie mniejszą skalę, bo sprzedaż tych marek jest, jak podejrzewam, w stosunku 1:10. I gdyby nawet relacja była kiedyś inna, to nie zmieni to faktu, że Vistula była, jest i pewnie nadal będzie bardziej rozpoznawalna.
...i jest dłużej na rynku.
Owszem, ale niebagatelne znaczenie dla jej rozpoznawalności miała kampania z Brosnanem. Jak wiem, nadal działa na klientów, co jest najlepszym miernikiem słuszności tego posunięcia. Mało która marka w Polsce może się poszczycić skutecznym związkiem z przystojnym hollywoodzkim aktorem.
Czy w tej chwili są na rynku spółki, którymi się pan interesuje i chciałby je kupić?
Oczywiście, że są, ale o tym panu nie będę opowiadał...
To inaczej. Inwestuje pan głównie w Polsce. Nie kusi pana czasem szukanie okazji za granicą?
Moja jedyna inwestycja zagraniczna to salony Rage Age. Stworzyły doskonałą okazję, aby przekonać się jak zróżnicowana jest Europa oraz jak różna jest praktyka gospodarcza w pozornie zunifikowanym europejskim domu. Są przedsięwzięcia, które w poszukiwaniu rynku muszą przekraczać granicę i takim jest właśnie Rage Age. Moje pozostałe projekty doskonale radzą sobie w Polsce, która była, jest i będzie krajem wielkich możliwości. Rozmawiamy w Soho Factory, które jeszcze dwa lata temu było całkowicie zdegradowaną postindustrialną przestrzenią, dla której wątpliwą reklamą były wyczyny tutejszej “dziupli”, gdzie wybitni specjaliści cieli matiza na części w 17 minut. Dokładnie 50 miesięcy temu panowało przekonanie, że z tym obszarem nie da się zrobić nic, a osiedle mieszkaniowe nie powstanie tu na pewno. Dzisiaj mamy już sprzedany budynek Rebel One; za chwilę rozpocznie się budowa kolejnego - Kamion Cross. Soho tętni życiem: niedawna “Noc muzeów” ściągnęła do nas wielotysięczne tłumy zafascynowane świeżo otwartym Muzeum Neonów. Na skrzyżowaniu, które widzi pan przez okno, dwa lata temu wymieniałem uprzejmości ze złomiarzami; dzisiaj spotykam zafascynowanych miejscem gości galerii czy przyszłych mieszkańców. To wielka satysfakcja. Nie mniejsza niż rozwój Browaru Czarnków, który pod państwową kuratelą padał przy sprzedaży 7 mln złotych, a pod naszą rozwija się świetnie, ale i sprzedaje milionów 25! Wspaniale rozwija się "Maleman" - w opinii wielu jedno z ostatnich ambitnych czasopism na rynku.
Tyle że złośliwi komentują zawsze, że to mała skala. Ale dla mnie ważniejsze jest coś innego: zysk realizowany dzięki idei i dobrym zespołom ludzi. Dlatego w niedzielę wieczorem cieszę się na poniedziałek.
Na czym się lepiej zarabia? Na modzie, na deweloperce czy mediach?
To trudne pytanie szczególnie, gdy uwzględnimy efekty synergii. "Malemen" był bardzo ważny przy promocji Soho; dzisiaj Soho przydaje się "Malemenowi", udzielając mu atrakcyjnych przestrzeni do sesji oraz goszcząc organizowane dla czytelników masowe wydarzenia. Nasze tytuły medialne, wśród których wymienić należy również "Think Tank" i "Fashion", to tak naprawdę rzesze niezwykle ciekawych osobowości, które wzbogacają nasze działania bardziej niż wykazywane przez te tytuły zyski. Jak to zważyć?
Łatwo odpowiada się na pytanie, gdzie się zarabia najwięcej i w tej kategorii z pewnością wygra deweloperka. Nie najgorzej na pewno zarabia się w mediach. Szansą na to, aby znaleźć się gdzieś pomiędzy tymi dwiema kategoriami jest projekt, który będziemy się starali niebawem uruchomić.
Wspomniał pan o think tanku. Za jego pośrednictwem angażuje się pan w dyskusje o przyszłości Europy. Co pańskim zdaniem powinno się w Europie zmienić, by nie dopuszczać do powtórki z greckiej rozrywki?
Pauperyzacja mediów doprowadziła do sytuacji, w której takie istotne kwestie poruszane są wśród szerokich społecznych mas, podczas gdy jeszcze nie tak dawno temu o faktycznych procesach decydowały wąskie elity. Dzisiaj jest pewnie podobnie tyle, że konwenans wymaga poszukiwania poparcia w masach dla podejmowanych decyzji - stąd modna obecnie marketingizacja wszystkiego, co nas otacza. W efekcie przez media przetacza się dyskusja, w której kolejne autorytety na przemian są za lub przeciw wyjściu Grecji ze strefy euro. Przeciętny czytelnik, który nie dysponuje wykształceniem ekonomicznym ma dwie opcje: któryś z poglądów przyjąć za własny albo… wyłączyć się z debaty, co moim zdaniem dzieje się obecnie najczęściej. Ostateczny punkt widzenia i tak ukształtują dobrane przez fotoedytorów obrazki. Ale nie jest to przecież nowy proces. Masowa chrystianizacja dokonała się głównie dzięki biblii ubogich.
Europa łączyła się i rozpadała już wiele razy, a tym samym proces, który ma obecnie miejsce, nie jest niczym nowym. Po raz pierwszy zjednoczyła się w oparciu o polityczne i gospodarcze, a nie militarne i gospodarcze przesłanki. To spory cywilizacyjny sukces, za który, mam nadzieję, nie zapłacimy zbyt bolesną dekonsolidacją. Bo tego, że w ogóle dekonsolidacja nastąpi jestem niestety pewien. Musi. Zintegrowano zbyt różne organizmy. Gospodarcza hossa pozwalała o tym nie pamiętać. Kryzys uwypuklił różnice.
Ameryka skutecznie złamała unikalny sojusz Francji i Niemiec, dzięki czemu BUBA [Bundesbank, Bank Federalny Niemiec - red.] została wyeksponowana na ryzyka, którym sama nie jest w stanie sprostać. Ten ruch to stabilizacja dolara, która da oddech amerykańskiej administracji. Nam zaszkodzi na pewno. W efekcie eurostrefa zredukuje się do obszaru, na którym wcześniej silna była marka (która była zresztą punktem odniesienia dla wprowadzanego euro). Jedności europejskiej na pewno dobrze to nie wróży.
Co się stanie, jeżeli Grecja opuści strefę euro i na rynku tąpnie?
Tym, którzy głowią się nad podobną odpowiedzią, zalecam analizę wydarzeń z 1992 roku, kiedy to George Soros zagrał przeciw Bank of England, co pozwoliło mu zarobić fortunę, a Zjednoczone Królestwo skutecznie zniechęciło do wprowadzania euro. Ten debiut oficjalnej spekulacji walutowej pozwala sądzić, że teraz wystąpi bardzo podobny mechanizm. Skoro ma być szok w wyniku wyjścia Grecji, to będzie; i ktoś na nim zarobi. Mam tylko nadzieję, że nie będzie zbyt pazerny.
Dlatego nie zgadzam się z twierdzeniem, że “grexit” jest "w cenach" [tzn., że inwestorzy wycenili już wyjście Grecji ze strefy euro, a ceny akcji spadły przed tym wyjściem - red.]. W cenach jest ogólny brak pewności, a nie spekulacyjny szok, o który zadbają instytucje specjalizujące się w takich zagraniach, tym bardziej, że jest ich już dzisiaj sporo.
Czy pan dobiera sobie biznesy charakterologicznie?
Rage Age do mnie pasuje, Soho też. W dawnym śmietniku jest dzisiaj wspaniała wystawa ilustratorów zorganizowana przez SAR. W budynku, w którym rozmawiamy jeszcze niedawno magazynowano jakieś stare maszyny. W redakcji "Malemena" znajdowała się drukarnia KRUS. Ja staram się nadawać kształt, o sukcesie decyduje to, czy ten kształt wypełni odpowiednia treść. A to już zasługa współpracowników i partnerów.
Jakim inwestorem jest Rafał Bauer?
Ja nie jestem żadnym inwestorem…
Kupuje pan spółki i w nie inwestuje.
… ale gdyby nie historia z Krukiem, nikt nie miałby bladego pojęcia o moim istnieniu. Adolf Hitler powiedział kiedyś o generale Franco, że znalazł się w historii w taki sam sposób jak Poncjusz Piłat. Ze mną - tyle, że oczywiście w mniejszej skali - było bardzo podobnie. Wydobył mnie przypadek i kumulacja medialnego zainteresowania. W naszym kraju nie brak wspaniałych inwestorów i przedsiębiorców, o wielkich dokonaniach. Ale pozostają anonimowi. Jedni z wyboru, inni z braku “mięsistych” historii, którymi zainteresują się media. Ja inwestuję w projekty, które w mniejszym lub większym stopniu oznaczają zmianę.
Mówi pan, że gdyby nie Kruk, to nikt by o panu nie słyszał, ale nie pasuje pan też do wizerunku poważnego biznesmena. Z kim bym o panu nie rozmawiał przed tym wywiadem, wszyscy mówili, że jest pan barwną postacią.
A czy w Polsce to nie jest przypadkiem inwektywa?
Mam nadzieję, że nie…
Jestem pewnie wygodny do portretowania z uwagi na “niepolityczne” wypowiedzi, podlaskie ultraprawicowe przekonania przy jednoczesnym braku miłości do narodowych mitów, a na dodatek parę hobby, które statecznym biznesmenom pewnie nie przystoją. Polska jest krajem stereotypów, o czym przekonałem się dobitnie na pewnym szkoleniu dla top managementu. Uczestnikom pokazano dwa zdjęcia. Na jednym był Jack Welch, legendarny szef General Electric, na drugim Richard Branson, twórca Virgin Group . Na pytanie o biznesowego idola las rąk wskazał Welcha. Bransona tylko ja. Dlatego też nie nadaję się do pracy w korporacji. Kiedyś mi ją zresztą proponowano, odmówiłem po tym, kiedy mi wyjaśniono, że współpracowników dobierze mi HR. Ja chciałem pracować razem z dzielną drużyną swoich druhów. Totalne zderzenie kultur :-)
Czy to znaczy, że w Polsce mamy menadżerów, a nie wizjonerów?
Społecznym poligonem doświadczalnym jest zazwyczaj klasa w szkole. To tu w sposób naturalny rodzą się przywódcy, podobnie jak wszelkiej maści relacje międzyludzkie, wśród nich i “braterska pomoc”, i “bezinteresowne” donosicielstwo. Atrakcyjna wycieczka wymaga wizji w sferze planowania i dobrej administracji w sferze realizacji. Tak samo jest w biznesie: to rynek tworzy zapotrzebowanie na określony typ ludzi, a nie ludzie określają, jaki ma być rynek.