
Los rozdzielił ich z rodziną. Przez adopcję, przez wojnę, przez rodzinne waśnie, a niektórych po prostu sprzedano. Latami potrafią szukać zaginionych sióstr, braci, rodziców. Szacuje się, że w Polsce jest ok. 3 mln osób, które każdego dnia stawiają sobie pytanie o to, co dzieje się z ich bliskimi. Niektórzy nigdy się tego nie dowiedzą. Państwo rzuca im kłody pod nogi. Inni, jak Bożena Łojko, pomagają.
Osoby pozbawione rodziny – większość z nich czuje się, jak drzewa wyrwane z korzeniami, a w poszukiwaniu własnej tożsamości są w stanie zrobić naprawdę wiele. W końcu nie jest łatwo żyć ze świadomością, że gdzieś w Polsce, gdzieś na świecie żyją nasi bliscy, a my nie możemy się z nimi skontaktować ani do nich dotrzeć.
Szukam mamy, nigdy jej nie poznałam, nie wiem jak wygląda. (...)Mama podobno zostawiła mnie zaraz po urodzeniu w szpitalu. Nie wiem jaka jest prawda, miałam się dowiedzieć jak dorosne - tak zawsze mi powtarzała ciocia, mówila że dowiem się prawdy jak przyjdzie odpowiedni moment. Niestety ciotka zmarła i prawdy się nie dowiedziałam, i nikt w rodzinie nic nie chce powiedzieć. Może nie ma co mówić, a może jest, tego nie wiem. Wiem za to, że mam pustkę i zbolałe serce z tą nieświadomością.
Łojko na własnej skórze doświadczyła trudów związanych z szukaniem bliskich. Przez 5 lat poszukiwała swojego biologicznego brata, z którym została rozdzielona w dzieciństwie. Adoptowała go rodzina ze Szwajcarii, więc miała wyjątkowo po górkę. - Znikąd nie mogłam spodziewać się pomocy - wspomina. Najpierw przez trzy lata starała się odnaleźć brata na własną rękę.
Jak twierdzi Bożena Łojko, jej praca często przypomina detektywistyczne śledztwo, w którym poszlaki i niepozorne elementy trzeba złożyć w całość, żeby na końcu dotrzeć do poszukiwanej osoby. Adrenaliny i zwrotów akcji też przy tym nie brakuje – zapewnia. Bywa tak, że adoptowanym dzieciom zmienia się miejsce urodzenia, przepada nazwisko rodowe, niekiedy nie zgadza się nawet data urodzenia. Takie śledztwo często przypomina szukanie igły w stosie siana.
Pan Czesław Stefański z Zakopanego jest jedną z tych osób, którym zależy na odnalezieniu krewnych. W specjalnej zakładce na stronie fundacji zamieścił ogłoszenie, a podobnych próśb jest tam na pęczki.
Witam wszystkich. Poszukuję korzeni, jeśli możecie mi pomóc będę wielce zobowiązany. Urodziłem się w 1953 roku przy ulicy (Stalina) obecnie Nowotarska w Zakopanem w domu pana Rybaka. Nie wiem nic o moich biologicznych rodzicach, ponieważ moje narodziny i adopcja odbyły się w tajemnicy, jak to bywa w takiej sytuacji, chyba rzecz normalna. Podobno moi rodzice pochodzą z Krakowa lub okolic. Nie znam nazwiska, nie mam żadnych wskazówek. Przypuszczam, że nasza rodzinna cecha, to postawność i "szlachecki" nos. Nie wiem, czy mój przodek nie był wojskowym lub kimś w szeregach władzy tamtego okresu. Gdyby ktoś przypuszczał, że coś wie o moich rodzicach, proszę odpisać na to ogłoszenie.
Szukam informacji o swojej tożsamości; o rodzicach biologicznych, a może rodzeństwie,o którym nie wiem. Wiem, bo to już potwierdziłam,iż rodzice, którzy mnie wychowywali wzięli mnie ze szpitala, nieformalnie i zgłosili w USC, jako swoje dziecko. (...) Jest dla mnie bardzo trudno znieść to, że nie znam prawdziwego mojego pochodzenia. Chciałabym poznać moich prawdziwych rodziców, może też rodzeństwo.Poszukiwania zaczęłam dopiero po śmierci rodziców, którzy mnie wychowywali.
Napisz do autora: dominika.majewska@natemat.pl
