W niedzielę wieczorem piątka menadżerów sztuki miała wystąpić w programie na żywo "Kultura, Głupcze!". Na kilka minut przed wejściem na antenę goście zniknęli, a producent dostał sms: "Strajk artystów i kuratorów! Dzień bez sztuki". O tym, dlaczego menadżerowie kultury nie chcieli wystąpić w telewizji, Zbigniew Libera ma nadzieję na w miarę wczesną śmierć, a Polska nigdy nie będzie bogata, rozmawiamy Joanną Mytkowską, dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Przeciwko czemu protestowaliście państwo swoją nieobecnością w dyskusji w TVP2?
Joanna Mytkowska: To, co wydarzyło się w niedzielę, to do pewnego stopnia przypadek, a nie zaplanowana akcja. Na początku nie mieliśmy intencji, by nie wziąć udziału w programie, ale dopiero na miejscu zorientowaliśmy się, że w dwudziestominutowym wystąpieniu mają być poruszone aż cztery trudne kwestie i doszliśmy wspólnie, z pozostałymi gośćmi do
wniosku, że mamy być newsem, mięsem medialnym. Każde z nas zostało zaproszone w innej sprawie, nie powiedziano nam, kto będzie uczestniczył w programie. Dlatego zrezygnowaliśmy z uczestnictwa w nim. Oczywiście nie chciałam stawiać w trudnej sytuacji Kamila Dąbrowy, który prowadził program. Jest mi przykro, ale jeśli okazuje się, że o trudnych, palących sprawach mam się wypowiedzieć w trzy minuty, to nie mam szans nakreślić tego, co naprawdę mam do powiedzenia.
W komentarzach pod naszą informacją o tym, że nie pojawiliście się państwo w programie, pojawiały się zarzuty, że sami odebraliście sobie głos. Dlaczego zdecydowaliście się na taką formę protestu?
Jednym z tematów miał być strajk artystów, więc zastosowaliśmy taką formę, żeby być słyszalnymi. To był akt desperacji, ale - jak widać choćby po państwa reakcji - skuteczny. To był chwilowy akt zwątpienia w misję publicznych mediów, odniosłam wrażenie, że nie dochodzą prawdy, nie chcą rzetelnie badać sytuacji, wpisują się w logikę „newsa”. Ale ja nie jestem celebrytką, jestem dyrektorem muzeum i wymagam od telewizji jakiegoś standardu współpracy, nie godzę się na schlebianie najniższym gustom.
Stąd pewnie taka gwałtowna reakcja - trudno jest zrozumieć, że ktoś nie chce iść do telewizji. A tymczasem ja uważam, że widzowi należy się szacunek.
Czy nie obawia się pani, że jako menedżerka kultury już nie dostanie głosu na antenie mediów publicznych?
Nie wiem, czy jest taka solidarność środowiska telewizyjnego. Jeśli nasz protest miałby skutkować tym, że nasze projekty nie są nagłaśniane, to faktycznie byłoby źle. Póki co jestem jednak zaproszona do debaty w TVP Kultura. Konflikt z mediami jest zupełnie niezamierzony. Przeprosiłam redaktora Kamila Dąbrowę. Ludzie mediów przecież tak samo świetnie rozumieją jak my, że tabloidyzacja szkodzi wszystkim – więc mam nadzieję, że nie spotka nas ostracyzm za nasz gest sprzeciwu wobec niej.
Zostawmy już telewizję. Załóżmy, że jestem młodą artystką, powiedzmy malarką. Jak wygląda moja sytuacja na rynku? Jaką mam szansę utrzymać się z mojej pracy?
Niewielką. Może uda się pani sprzedać obraz, ale to będą nieregularne dochody. Bycie artystą w Polsce to prawdziwy survival. Stypendiów jest mało, mało możliwości wyjazdów. Jeśli ktoś nie ma silnego wsparcia w domu, będzie mu bardzo trudno w czasie nauki i w pierwszych, najtrudniejszych latach kariery. Dlatego zdecydowana większość dorabia w sferze pozaartystycznej. Ale to oczywiście obniża jakość pracy. Wszystko dlatego, że w Polsce nie ma przewidzianej kategorii "artysta".
A jak jest z ubezpieczeniami? Z emeryturą? Czy artyście ona w ogóle przysługuje?
Ależ skąd. Najgorzej mają artyści z pokolenia średniego, którzy nie płacili nigdy żadnych składek. Zbyszek Libera jest tu najlepszym przykładem - wczesne lata spędził w więzieniu, potem angażował się w "Solidarność", a potem przyszedł kapitalizm, a on nigdzie się nie zatrudnił, Teraz podkreśla, że ma nadzieję, że umrze na tyle szybko, by nie doczekać niedołężności. Kto wtedy za nią zapłaci? Artyści zdają sobie sprawę z tego, w jakim otoczeniu żyją. Ale potrzebują systemu, w którym będą mieli możliwość się utrzymywać. Teraz go brakuje.
Zapowiadany na czwartek strajk artystów, który wspierają kuratorzy sztuki, ma to zmienić?
Nikt się nie spodziewa, że artyści będą mieli lepiej niż reszta społeczeństwa, nie chodzi o to, żeby artystom nagle dać pieniądze. Ale kwestię trzeba uregulować, bo to we wszystkich cywilizowanych krajach jakoś funkcjonuje. Z resztą nie dotyczy to tylko artystów, ale też dziennikarzy czy profesorów uniwersytetów. Tymczasem teraz rząd chce tylko tę sytuację pogorszyć, kasując 50-procentową kwotę przychodu wolną od podatku. To był taki ostatni gest szacunku wobec klasy twórczej – ludzi, którzy faktycznie ponoszą koszty swojej twórczości, którzy czasem mają zamówienia raz na kilka lat.
Jeden z naszych użytkowników zwrócił uwagę, że publiczne pieniądze nie trafiają do artystów, tylko do urzędników lub na pokrycie kosztów infrastruktury. Jak w praktyce wygląda finansowanie sztuki w Polsce?
Instytucje publiczne mają misję: służba publiczności. Naszym celem jest stworzenie jak najlepszej wystawy, przyciągnięcie jak największej liczby widzów. Jeśli oczywiście pieniądze już do nas dotrą. Kwoty, które zachowujemy na produkcję, czy honoraria, są faktycznie minimalne. Tutaj ratunkiem dla artystów jest rynek, ale sukces osiąga niewielu. Cała reszta wciąż aspiruje, ale znów - nie ma systemu ich wspierającego. Nie ma kolekcjonerów, filantropów, stypendiów. Póki co szansą są galerie, ale wiele z nich także pada, a te, które się utrzymują nie chcą ryzykować i inwestować w młodych. Wygrywają ci, którzy trafili na rynek międzynarodowy.
Inny z naszych komentatorów napisał, że na finansowanie sztuki możemy sobie pozwolić dopiero, kiedy nasze państwo będzie bogate. To prawda czy mit?
Ale nasze państwo nie będzie bogate. Jak miałoby być bogate, skoro my, społeczeństwo, nie mamy szacunku dla wiedzy i umiejętności. Jak mamy się stać bogaci, skoro nie podejmujmy wysiłku, by planować nasze długofalowe cele i nikt nie pracuje nad strategiami ich osiągania? Sztuka wiąże się z jakością życia rozumianą nie tylko jako zasobność portfela, ale też jakość komunikacji i sfery publicznej. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że inaczej jest w Polsce niż we Francji, bo tam klasa twórcza jest większa.
Więc być może szansą jest mecenat? To, co robi np. Abbey House, skupując prace młodych artystów i promując ich wśród kolekcjonerów?
No, nie wiem. Jako spółka giełdowa oni chcą przede wszystkim zarobić, a kultura polega na wymianie. Umawiamy się, co ma wartość, a uczestniczą w tym muzea, krytycy. Obrót dziełami sztuki jest związany z wartością, która formuje się w dialogu. Abbey House postanowiło nie przejmować się ani historią sztuki, ani tradycją. Ten projekt może co najwyżej zaszkodzić rynkowi sztuki, bo na nim handluje się wartościami, a nie akcjami. Twórcom raczej pomogą ci, którzy budują prywatne muzea, są kolekcjonerami.
Co może wobec tego uratować sztukę w Polsce?
Po pierwsze edukacja artystyczna i kulturalna, bo to zakorzeni ją w życiu społecznym. Trzeba też dyskusji, z której wyłoni się akceptowalne społecznie miejsce dla artysty. Myślę, że to rola ministerstwa kultury, które może negocjować zmiany w prawie podatkowym i ubezpieczeniach społecznych.
O sztuce przypominamy sobie rywalizując o miano Europejskiej Stolicy Kultury, wtedy kiedy jest ona dla nas wymiernie użyteczna. A tymczasem kiedy piłkarze są słabi, a inwestycje niedokończone, kultura to jedyne, z czego możemy być naprawdę dumni.
Joanna Mytkowska, rocznik 1970. Krytyk i kurator sztuki, autorka kilku wystaw i artykułów poświęconych sztuce. Jest współzałożycielką Fundacji Galerii Foksal, a obecnie pełni funkcję dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.