Kiedy wszyscy byli zajęci przyszłym rządem, Andrzej Duda sprawił, że oczy opinii publicznej zwróciły się na ten ustępujący. Przy okazji strzelił sobie samobója, bo teraz krytycy zarzucają mu niekompetencję lub złe intencje. Jedno i drugie szkodzi wizerunkowi prezydenta. Ale przede wszystkim całe zamieszanie szkodzi wizerunkowi Polski w UE. A można go było łatwo uniknąć.
Andrzej Duda właśnie uczynił prostą historię skomplikowaną. Dymisja starego rządu i zaprzysiężenie nowego to formalności, szczególnie jeśli istnieje stabilna większość w nowym parlamencie. W takiej sytuacji scenariusz jest prosty: przed upływem 30 dni od wyborów prezydent wyznacza datę pierwszego posiedzenia Sejmu i Senatu, na nim premier składa dymisję, a prezydent powierza mu pełnienie obowiązków do czasu zaprzysiężenia nowego rządu.
"Dyplomatołki" Dudy
Ale Polska nie jest odciętą od reszty świata wyspą, z naszym udziałem toczy się europejska i światowa polityka. Zdaje się, że Andrzej Duda o tym zapomniał, wyznaczając datę pierwszego posiedzenia Sejmu na 12 listopada, akurat, kiedy na Malcie będzie się kończył szczyt UE-Afryka i zaczynało nieformalne posiedzenie Rady Europejskiej.
Mając do wyboru 28 dni między ogłoszeniem oficjalnych wyników wyborów a upływem konstytucyjnej daty (24.11) Andrzej Duda wybrał akurat tę. Jak mówiłem w Polskim Radiu 24 to niefortunna data. Są dwie teorie, które tłumaczą decyzję Dudy. Pierwsza mówi, że prezydent i jego otoczenie zapomnieli o szczycie, nie wzięli go pod uwagę, nie pomyśleli. To źle świadczyłoby o prezydencie i jego otoczeniu. Ale w ten scenariusz nie wierzę, bo oznaczałoby to, że przez kolejne pięć lat naszą polityką zagraniczną będą zajmować się "dyplomatołki" (cytując Władysława Bartoszewskiego).
Prezydent vs PO
Druga interpretacja mówi, że Duda wykorzystał przepisy, by zapewnić sobie miejsce przy unijnym stole. To byłby kolejny etap "wojny o krzesła", którą obserwowaliśmy podczas kohabitacji Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego. Sprawa oparła się aż o Trybunał Konstytucyjny, który wydał w tej sprawie orzeczenie. Mówi ono, że co prawda szef rządu nie może zakazać prezydentowi wyjazdu na szczyt, ale to rząd ustala stanowisko Polski i prezydent jest nim związany.
Mówiła o tym na specjalnie zwołanym briefinguEwa Kopacz, która poprosiła Dudę o reprezentowanie Polski na szczycie. – Zleciłam ministrowi spraw zagranicznych, by przygotował stanowisko, które przyjmiemy drogą obiegową i prześlemy do Pałacu Prezydenckiego – relacjonowała szefowa rządu. – Od kwietnia było wiadomo, że tego dnia będzie międzynarodowy szczyt w sprawie migracji – wskazywała.
Puste krzesło?
Przekonywała też, że jeśli Polskę będzie reprezentowało puste krzesło, to będziemy musieli dostosować się do konkluzji, które zostaną podjęte w La Valettcie. Choć można zgodzić się z Kopacz, że data jest niefortunna i że ktoś (czyli prezydent lub premier) powinien nas reprezentować, nie jest tak źle, jak mówi szefowa PO. Bo na szczycie nie zapadną żadne formalnie wiążące decyzje. Ale z dużą pewnością można stwierdzić, że ustalona tam polityka będzie realizowana.
Dlatego ważne jest, żeby polski polityk był na Malcie. Stąd próba tłumaczenia swoich kolegów przez Witolda Waszczykowskiego (typowanego na szefa MSZ) jest chybiona. – Szczyt nieformalny nie podejmuje żadnych decyzji, jest to burza mózgów – mówił Waszczykowski, uznając, że "burza mózgów" nie jest ważna. A to właśnie nieformalny charakter szczytu powoduje, że będzie to miejsce swobodnej dyskusji, wymiany argumentów i powstawania nowych koncepcji. Rezygnowanie udziału w takim spotkaniu jest naprawdę lekkomyślne.
Prawica (głupio) broni Dudy
Szczególnie, że – jak przekonuje Kopacz – może dojść do ponownej próby narzucenia sztywnych kwot, według których rozdzielani będą migranci. Na szczycie mogą nas reprezentować Czesi – podaje RMF FM. Z kolei związane z PiS media przekonują, że nie tylko Polska będzie mówiła cudzym głosem – na Malcie zabraknie też premiera Wielkiej Brytanii.
To prawda, ale Irlandia i Zjednoczone Królestwo maja w sprawie imigrantów zbliżone stanowisko. tymczasem zarówno Czechy, jak i pozostałe państwa Grupy Wyszehradzkiej patrzą na tę kwestię inaczej niż my, czego najbardziej widocznym przejawem było wyłamanie się przez nas z ustaleń V4 podczas wrześniowego szczytu przywódców UE.
Duda w kozim rogu
Może taka była intencja Dudy? Spowodować, że na szczycie będzie nas reprezentować nie ustępująca premier PO, tylko przedstawiciel kraju, któremu bliżej do linii PiS, niż PO. Jeśli tak, to prezydent i jego ludzi mocno przekombinowali. Zakiwali się. Tym bardziej, że Kopacz sprytnym ruchem postawiła Dudę pod ścianą, wzywając go publicznie do reprezentowania Polski na szczycie.
– Mogę tylko poprosić prezydenta, żeby reprezentował Polskę podczas szczytu – powiedziała ustępująca szefowa rządu, tłumacząc, że sama musi być w Sejmie i złożyć dymisję. Jeśli więc Duda nie pojedzie do La Valetty (a to sugerują jego współpracownicy), PO obwini go za puste krzesło. Tym bardziej, że prawo nie nakazuje Dudzie być w czwartek w Warszawie.
Duda się zakiwał
Jeśli więc prezydent pojedzie na szczyt, Kopacz będzie mogła mówić, że to dzięki jej apelowi uniknęliśmy blamażu. Poza tym to prezydent będzie ponosił odpowiedzialność za jego ustalenia. Gdyby okazało się, że będą dla naszego kraju niekorzystne, to Duda zostanie okrzyknięty ojcem porażki.
Jest jeszcze jednak teoria: prezydent chciał odwrócić uwagę mediów od tworzenia nowego rządu, które coraz bardziej przypomina groteskę. Wykluczając więc, że 12 listopada to nie efekt niekompetencji ludzi Andrzeja Dudy, tylko rozgrywka z PO, należy stwierdzić, że prezydent się zakiwał. Szkoda tylko, że przy okazji wystawił nas na pośmiewisko na unijnej scenie.