Kadr z filmu "Rejs" Marka Piwowskiego. To debiut kinowy Jana Himilsbacha.
Kadr z filmu "Rejs" Marka Piwowskiego. To debiut kinowy Jana Himilsbacha. screen z YouTube/ Studio Filmowe TOR

O tej parze krąży tyle anegdot, że już chyba nikt nie pamięta, co jest prawdą. Rozmowy przy wódeczce i relacje z ekscesów na mieście Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza można znaleźć nawet na stronach z dowcipami. W Warszawie powstaje właśnie mural, który ma upamiętnić parę przyjaciół. To hołd dla artystów, których nie da się podrobić ani zastąpić. Takich ludzi już w Polskiej kulturze nie ma i nie będzie.

REKLAMA
Kult
Na granicy Śródmieścia i Woli powstaje czarno-biały mural, który będzie składał się z dziewięciu kadrów z filmów, w których wystąpił duet Himilsbach i Maklak, oraz z ich not biograficznych. Tak jakby graficiarze go tworzący chcieli powiedzieć, że nie można o tych artystach zapomnieć. Należy nauczyć się ich historii na pamięć.
Powstanie dzięki temu coś w rodzaju wielkiego ołtarza, miejsce kultu, ponieważ mural powstanie na ścianie wiaduktu kolejowego, między rondami Himilsbacha i Maklakiewicza. Na uboczu, tam gdzie szaro i ponuro, tak jak rzeczywistość, w której żyli aktorzy. Dlatego musieli "wprowadzać się w baśniowy nastrój" za pomocą alkoholu.
logo
Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz w filmie "Jak to się robi". screen z YouTube
Dzieło powstanie dzięki architekt krajobrazu Katarzynie Łowickiej, która zgłosiła pomysł na jego realizację w ramach budżetu partycypacyjnego. Mimo że nie zdobył wystarczającej liczby głosów - władze dzielnic Wola i Śródmieście zadecydowały o tym, że powstanie. Tym sposobem ikony polskiego kina zostaną w końcu odpowiednio upamiętnione.
Swój udział w powstawaniu muralu ma Zarząd Dróg Miejskich, który oprócz tego, że udostępnił powierzchnię pod dzieło, wykonał również specjalne osłony na kable, zamontował rynienki, dzięki którym pracy nie będzie zagrażała woda. Pomogła również Filmoteka Narodowa, studia filmowe "Kadr", "Tor" i "Zebra", oraz rodziny aktorów - udostępnili fotosy, na których wzorują się artyści przy tworzeniu muralu.
Kumple od kielicha
Reżyser Tadeusz Konwicki lubił mówić, że Jan Himilsbach był Marcelem Proustem spod budki z piwem. To dlatego, że umiał podobno pięknie rozmawiać o literaturze i na chwilę przestawał wtedy siarczyście przeklinać. Urodził się podobno jako syn Żydówki i Polaka niemieckiego pochodzenia. Do końca nie wiadomo, bo sam Jan opowiadał różne wersje swojej historii.
Na świat przyszedł najpewniej w maju 1931. W dokumentach zaś widniała data 31 listopada, a jak wiadomo, listopad ma tylko 30 dni.
To podobno wynik pijaństwa ojca, który rejestrując syna zapomniał, kiedy ten się urodził. Himilsbach w wieku 16 lat trafił do więzienia i dopiero tam nauczył się czytać i wyuczył się zawodu. Był kamieniarzem, szczycił się, że było mu dane zrobić grób pisarza Marka Hłaski. Ale w środowisku znany był jako pisarz. Tworzył opowiadania ("Monidło", "Przepychanka", "Łzy sołtysa") i pisał scenariusze filmowe. Opowiadał o ludziach, których znał z młodości - pijakach, migających się od pracy, drobnych oszustach.
logo
Zdzisław Maklakiewicz w filmie "Dzięcioł". screen z YouTube
Zdzisław Maklakiewicz był z wykształcenia aktorem, studiował również reżyserię, ale jej nie ukończył. Podziwiał Zbigniewa Cybulskiego, był to dla niego niedościgniony ideał kinowego amanta. Sam Maklakiewicz wcielał się w amantów rzadko, był wtedy raczej oschły i wyniosły, typowy amant komediowy o niezbyt zgrabnej sylwetce. Kiedy zmarł w wieku 50 lat po pobiciu przez milicję, jego koledzy po fachu mówili, że dopiero zaczynał nadganiać swój wielki talent, który przez całe jego życie był trochę uśpiony. Wszystkiemu była winna zapewne wódka, tak jak jego śmierci.
To prawdopodobnie była miłość od pierwszego wejrzenia. Spotkali się na planie "Rejsu" Marka Piwowskiego w 1970 roku. Maklakiewicz - aktor doświadczony, Himilsbach - naturszczyk. To był moment przełomowy w życiu obu. Zdzisław został doceniony jako aktor, a Jan się nim stał. Widzowie pokochali wyniosłego "inteligenta" i zachrypłego prostaczka. Ogrywali te role również później - w doskonałych komediach Andrzeja Kondratiuka "Wniebowzięci" i "Jak to się robi" . Tak naprawdę ich postaci nie różniły się prawie niczym. Jako aktorzy byli uciążliwi. Zwykle zalani, nie słuchali się reżysera, wierzyli w siłę improwizacji.
Nie ma zazdrości
– Obaj artyści bronili praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie żeby wygrać parę złotych w totka i przelatać to samolotem... Albo jeżeli nie ma się szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji i beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci – powiedział o duecie pisarz Janusz Głowacki, który napisał scenariusz do "Rejsu".
Można zastanawiać się, dlaczego para pijaków, o których wszyscy dobrze wiedzieli, że są pijakami, cieszyła się takim szacunkiem i tak ogromną miłością? Dzisiaj byłoby to prawdopodobnie nie do pomyślenia. Alkoholizm uznany jest za wstydliwą chorobę. Kiedy jakiś aktor ma wyraźny problem, natychmiast jest demaskowany przez portale plotkarskie. Tak śledzono ekscesy Borysa Szyca, Andrzeja Chyry, czy omawia się teraz tragiczną sytuację Agnieszki Kotulanki.
logo
Jan Himilsbach w filmie "Przepraszam, czy tu biją?" screen z YouTube
Wtedy ludzie pili więcej, bo rzeczywistość była ciężka do zniesienia. Pijak nie był tak bardzo napiętnowany społecznie. Śmiano się serdecznie z alkoholowych przygód aktorów. Na przykład z tego, że żona Jana Himilsbacha przed wyjściem do pracy zamykała go w domu, żeby nie mógł się napić i mógł pisać - bo jak sam Himilsbach przyznawał - mógł robić to tylko na trzeźwo. Jak miał sobie radzić? Był ponoć dogadany z listonoszem, któremu rzucał pieniądze przez okno, a ten poił go alkoholem rurką przez dziurkę od klucza.
Znany był również z tego, że ponoć w towarzystwie ludzi "z wyższych sfer" lubił udawać, że jest chamem, który nie ma bladego pojęcia o sztuce, wręcz jej nie lubi. Mówił na przykład, że woli uprawiać sztukę kamieniarską, bo w przeciwieństwie do literatury, nikt sobie granitem d*py nie podetrze. Mówił też, że nie lubi chodzić do teatru, woli siedzieć przed telewizorem w samych slipkach.
Maklakiewicz również był obiektem "pozytywnych" plotek. Zasłynął między innymi tym, że przyszedł kiedyś do "Kameralnej" z psem. Kiedy kelner zapytał, co to ma znaczyć, odpowiedział, że również jest zdziwiony, ponieważ pies siedział już na miejscu. Więc Maklakiewicz po prostu zapytał, czy może się przysiąść. Pies się zgodził, w związku z tym niech kelner przyniesie trzy wódeczki.
Przyjaźń Maklakiewicza z Himilsbachem była powodem, z jakiego wykształcony aktor uciekał od środowiska bohemy artystycznej. Coraz mniej grał w teatrze, wybierał role ludzi z półświatka, obiboków, cwaniaczków, bezwzględnych typów. Tacy byli właśnie bohaterowie opowiadań Himilsbacha, ten świat był i wciąż jest pociągający nie tylko dla twórców kultury, ale w szczególności dla odbiorców.
Inny świat
Zdzisław Maklakiewicz już w latach 70-tych byli w innym świecie. Nikogo nie udawali, kiedy trzeba było komuś dać po mordzie, to dawali. Przede wszystkim bardzo się kochali, co było widoczne nie tylko podczas zakrapianych imprez, ale również na filmach. Kto inny tak dobrze zagrałby pogardę, tak dobrze pokazałby relacje między dwoma obcymi sobie mężczyznami i przeprowadziłby tak doskonały i naturalny improwizowany dialog, jak nie ludzie, którzy darzyli się szacunkiem i dobrze się znali?
Janusz Głowacki twierdzi, że Himilsbacha i Maklaka ludzie PRL-u kochali, bo im nie zazdrościli. Byli dowodem na to, że nie trzeba mieć wyglądu amanta, żeby osiągnąć wielki sukces w kinie. A ci aktorzy byli tacy, jak większość społeczeństwa. Trochę niedomyta, napita, trochę obdarta. I poraniona przez wojnę. Jeśli tacy ludzie mogli być gwiazdami, to oznaczało, że naród był szczęśliwy. Ludzie mieli dzięki temu poczucie, że ich życie wcale nie odbiega od normy, a raczej jest dobre.

Napisz do autorki: barbara.kaczmarczyk@natemat.pl