
Czy naprawdę podatnicy muszą opłacać czyjeś męki twórcze? W teatrze państwowym, dyrektor siedzi na ciepłej posadce za pańskie i moje pieniądze. U nas jest tak, że jeśli popełnimy błąd, a niestety takie się zdarzają, musimy wyciągnąć własne, ciężko zarobione pieniądze i za to zapłacić. To szalona różnica. Jeżeli przyjdzie pan do Teatru 6. piętro i nie spodoba się panu spektakl, ma pan świadomość, że przynajmniej pan do tego nie dopłaca.
Porównując biznesowo prywatny teatr Żebrowskiego i Teatr Polski we Wrocławiu chciałbym pokazać, że dzieje się coś bardzo dziwnego. Jeszcze niedawno prywaciarze ( Żebrowski, Janda, Emilian Kamiński) byli krytykowani, że idą na komercję wystawiając ckliwe komedyjki a ich celebryci-grajkowie (np. Kuba Wojewódzki) nie znaleźliby miejsca w porządnym zespole artystycznym. A teraz? To oni chcą wystawiać klasykę i na niej zarabiać, a publiczne teatry gonią królika szermując skandalem.
Widzowie spektaklu też są podatnikami i dokładają się do publicznej kasy. Cała ta gównoburza miała na celu tylko i wyłącznie wzbudzić zainteresowanie (ponoć cienkim) spektaklem.
Serio, nie da rady? Według Żebrowskiego mitem jest, że teatry muszą biedować. Wręcz przeciwnie rynek rośnie, co potwierdzają dane GUS o frekwencji teatralnej. W 2013 roku spektakle obejrzało 11,5 mln widzów 7 proc. więcej niż w roku poprzednim. W takim razie to jedna z bardziej rosnących branż w Polsce. Jedynie milionowe dotacje od podatników kastrują dyrektorów z rozsądnej walki o klienta. Tego lata część publicznych teatrów była zamknięta, gdy prywaciarze grali do upadłego.
Napisz do autora: tomasz.molga@natemat.pl