Nowa pani minister edukacji narodowej stwierdziła, że "nie wpuści seksedukatorów do szkół". Nie widzi w polskiej szkole dla nich miejsca, a zewnętrzne zespoły mogą dzieciom "tylko zaszkodzić". Nie wszyscy mają podobne zdanie. Joanna Kluzik-Rostkowska: – To jest taki mikro-zamach na autonomię szkoły (...) Naprawdę minister to nie jest ktoś, kto sam wie najlepiej i może być głuchy na otaczający go świat – powiedziała w rozmowie z nami była minister edukacji.
Minister Anna Zalewska powiedziała, że „nie wpuści seksedukatorów do szkół, zespoły z zewnątrz są zagrożeniem dla dzieci” i to wszystko powinno dziać się w domu. Jak to wygląda z pani perspektywy?
Joanna Kluzik-Rostkowska: Po pierwsze, absolutnie nie podzielam przekonania, że wychowanie seksualne jest zagrożeniem dla dzieci. Wręcz odwrotnie. Uważam, że wychowanie seksualne pozwala na to, żeby dzieci mogły bardzo wielu zagrożeń unikać. Oczywiście jest tak, że informacje, czy wiedza na temat seksualności i różnych sytuacji, które się z tym wiążą, powinna być dostosowana do wieku dziecka.
Przez bardzo długi czas, mówiąc na temat edukacji seksualnej, odnosiliśmy się wyłącznie do własnych przeświadczeń. Uznałam, że czas najwyższy zrobić solidne badania. I takie badania zostały przeprowadzone. Chciałabym te badania pani minister Zalewskiej dedykować, są one w MEN-ie. To są bardzo solidne badania, przeprowadzone na reprezentatywnej grupie uczniów i tak zwanej grupie młodych dorosłych, czyli 18-latków. Są to badania zarówno ilościowe, jak i jakościowe.
Czego możemy się z nich dowiedzieć?
Żeby była jasność. Minister to nie jest ktoś, kto sam musi wszystko najlepiej wiedzieć. Nie powinien opierać się tylko i wyłącznie na własnych przeświadczeniach. Jeżeli ma badania, powinien się im przyjrzeć.
Po pierwsze wynika z nich, że rzeczywiście głównym źródłem wiedzy na temat seksualności jest dla młodych ludzi rodzina i najbliższe otoczenie. Jest natomiast duża grupa tematów związanych z seksualnością, które rodzice wręcz woleliby zostawić szkole. Łatwiej się rodzicom rozmawia o wartościach, niż o takich sprawach, które mogą być dla obu stron tej rozmowy - dla rodziców i dzieci – krępujące. To wyszło bardzo wyraźnie.
Rodzice być może sami nie wszystko mogą wiedzieć.
Owszem, mogą nie wiedzieć. Z badań wynika, że młodzież dobrze ocenia zajęcia wychowania do życia w rodzinie. Po drugie, takiego wsparcia oczekuje. Po trzecie, takiego wsparcia oczekują rodzice. Co więcej, w badaniach wyszło również – co powinno dać do myślenia pani minister – że zdecydowana większość młodzieży chciałaby, żeby to były zajęcia prowadzone przez kogoś z zewnątrz.
Może to być po prostu łatwiejsze dla dzieci.
Dzieci mówią: „My to mamy taki kłopot, że przychodzi do nas na przykład pan od historii. Rozmawiamy na rożne ważne dla nas tematy, ale jest w nas pewna obawa. Kiedy zadamy pytanie, które nie będzie się temu nauczycielowi historii podobało, to on to sobie odbije na lekcji dwie, czy trzy godziny później.”
Sądzę, że nawet nie to jest najważniejsze, żeby to był ktoś z zewnątrz. Najważniejsze jest to, aby osoba prowadząca takie zajęcia potrafiła oddzielić te dwa światy.
Oraz żeby dawała poczucie bezpieczeństwa uczniom.
Tak, powinien to być ktoś, kto potrafi przejść z pozycji wymagającego nauczyciela, do pozycji przewodnika po świecie dorosłych. To jednak nie wszystko, bo wypowiedź pani minister zahacza o dwie rzeczy. Po pierwsze, nie zgadzam się z samym podejściem do wychowania seksualnego, ale jest jeszcze druga otoczka – bardzo praktyczna.
Na wszystkie treści wprowadzane do szkoły, które nie są podstawą programową, musi być zgoda zarówno rady rodziców, jak i dyrektora szkoły. I to dotyczy ewentualnie zarówno osób zajmujących się edukacją seksualną, które wchodzą z zewnątrz, jak i szkoły ojca Rydzyka, która wchodzi z zewnątrz. Szkoła ma tutaj bardzo dużą autonomię. Taka zapowiedź jest w mojej opinii zamknięciem szkoły na pewne grupy tematów.
Powinniśmy chyba założyć, że nauczyciele i dyrekcja znają swoich uczniów najlepiej.
No więc właśnie. To jest taki mikro-zamach na autonomię szkół. No bo jak w praktyczny sposób ma się to odbywać? W jakim akcie prawnym ma być zapisane wprost, że wszyscy za zgodą rady rodziców i dyrektora mogą wejść do szkoły, poza jedną konkretną grupą? Kiedy mówi się jako minister, trzeba wiedzieć, jak to przełożyć na język prawa.
Rozumiem, że to dotyczy całej ścieżki edukacji – podstawówka, gimnazjum, liceum?
Tak. Wszystko co nie jest podstawą musi mieć zgodę tych dwóch ciał – dyrektora szkoły i rady rodziców. Można sobie wyobrazić sytuację, kiedy na jakimś poziomie edukacji wydarza się coś dramatycznego – jakiejś osobie z klasy, jakiejś grupie. Wręcz pożądane byłoby, żeby ktoś z zewnątrz, ktoś kto się na tym zna, kto potrafi do tego podejść profesjonalnie, spotkał się z tą grupą. Teraz już nie będzie mógł tego zrobić? Naprawdę minister to nie jest ktoś, kto sam wie najlepiej i może być głuchy na otaczający go świat.
Może to były trochę za szybko wypowiedziane słowa?
Odsyłam do badań i do ogólnych reguł rządzących szkołą, która ma swoją autonomię.