Niedawno opublikowano listę warszawskich nieruchomości, wobec których toczą się sprawy reprywatyzacyjne. To aż 1980 adresów, które zostały odebrane właścicielom zaraz po wojnie zgodnie z dekretem Bieruta. Problem polega na tym, że spadkobiercy właścicieli przedwojennych nieruchomości zgłaszają się teraz po budynki „z wkładką ludzką”. Przejmują je wraz z lokatorami.
Sprawa jest teraz głośna, ponieważ warszawski Ratusz zwraca również powojenne nieruchomości, które stoją na dawnych hipotekach, odebranych w procesie prywatyzacji. Warszawscy urzędnicy próbowali odmawiać roszczeniowym nabywcom, jednak Samorządowe Kolegium Odwoławcze uchylało te decyzje.
Wiceprezydent Warszawy Jarosław Jóźwiak powiedział w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że budynki, których dawniej się nie oddawało, teraz utraciły ochronę przez Trybunał Konstytucyjny. – Sędziowie opowiedzieli się po stronie przedwojennych właścicieli, którym urzędnicy odmówili zwrotu gruntu z powojenną zabudową – powiedział „Gazecie”.
Jóźwik zgadza się, że zwracanie budynków postawionych za pieniądze publiczne, czyli już po procesie prywatyzacji, jest absurdalne, ale jeśli ktoś udowodni, że stracił majątek bezprawnie, miasto zabudowało cudzą nieruchomość, musi ponieść konsekwencje. Właściciel takiej nieruchomości musi ją spłacić, a mieszkańcy mogą jedynie liczyć na jego dobre intencje, bo są przypadki, w których zostają wyrzuceni z lokali, w których mieszkali przez lata.
Reprywatyzacja w Warszawie weszła w terminalną fazę – mówi radny Jan Śpiewak z Miasto Jest Nasze. Na początku były budynki mieszkalne, a potem reprywatyzacja weszła na budynki i tereny użyteczności publicznej – parki, szkoły. Teraz sprawa dotyczy tego, co zostało wybudowane po wojnie. To nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością społeczną.
– Z perspektywy socjologa przypomina to rodzaj uwłaszczenia nomenklatury. Są ludzie, którzy są dobrze położeni i uwłaszczają majątek publiczny w sposób bezprecedensowy. To są gigantyczne pieniądze, mówimy o miliardach złotych. Tworzy się nowa kasta ludzi, którzy się dorobili na reprywatyzacji, na handlu roszczeniami – dodaje Śpiewak w rozmowie z "naTemat.pl".
Czym jest dzika reprywatyzacja?
To proces, który odbył się w sposób godzący w podstawowe zasady sprawiedliwości społecznej. Częściowo naprawia krzywdy, ale wyrządza nowe mieszkańcom Warszawy. Handel roszczeniami jest świetnym biznesem. Mamy do czynienia ze zwrotem majątku w naturze. Orzecznictwo zaszło tak daleko, że nie tylko zwraca się działki, które są niezabudowane, ale również te zabudowane, razem z lokatorami.
Oprócz tego działki z budynkami, które powstały już po wojnie. Na Biuro Gospodarowania Nieruchomościami, które obsługuje wszystkie procesy reprywatyzacyjne, padały poważne zarzuty. Tutaj można przywołać postać pana Rudnickiego, wicedyrektora biura, który sam obracał roszczeniami. "Odzyskał" w imieniu swojej matki willę na Starym Mokotowie. To człowiek, który podpisywał decyzje zwrotowe i sam handlował na rynku roszczeń reprywatyzacyjnych. Odszedł z pracy za porozumieniem stron.
Te roszczenia dopuszczane są przez sądy. W sytuacjach, w których jest wielu spadkobierców, nie powinno się zwracać nieruchomości. Jeśli któryś ze spadkobierców jest nieznany nie powinno się dopuszczać do zwrotu. Ale wymyślono sobie świetny sposób – powołuje się kuratora działającego w imieniu spadkobiercy, który nie wiadomo gdzie się znajduje i czy nawet żyje. Do tego mamy problem zadłużonych hipotek.
Bardzo wiele kamienic było przed wojną zadłużonych i często licytowanych na rzecz banków, które potem były znacjonalizowane.Dlatego nazywamy to "dziką reprywatyzacją". Powinno się wypłacać odszkodowania, a zamiast tego handluje się ludźmi, żywym towarem. Kwitnie korupcja i następuje demoralizacja aparatu urzędniczo – sądowego. To jest rak na ciele miasta.
A czy będąc mieszkańcem takiego budynku da się z tym procesem walczyć?
Tu jest kolejna zabawa, bo jeśli ktoś jest mieszkańcem komunalnym, to ten lokal należy do miasta. Tylko miasto bardzo często nie przychodzi na procesy, nie dba o to, nie informuje mieszkańców zawczasu. Zachowuje się tak, jakby najchętniej oddało budynki z tymi ludźmi. A jeśli ktoś ma własność, ma wspólnotę i próbuje się bronić przed przejęciem, to bardzo często wspólnoty mieszkaniowe nie są uznawane przez SKO za strony postępowania zwrotowego.
Mieszkańcy są najbardziej zainteresowani, chcą żeby sytuacja była czysta, więc transparentność i dopuszczenie ich jako strony jest najlepszym sposobem, żeby nie było wątpliwości co do zasadności całej procedury. Często dochodzi do takich sytuacji, w których jeśli wspólnota ma 30 proc. lokali, a człowiek, który odzyskuje kamienicę ma 70 proc. lokali, próbuje pozbyć się tych pozostałych 30 proc.
W Warszawie taki proceder trwa poprzez podwyższanie funduszu remontowego do niebotycznej skali, robienie remontów cały czas i utrudnianie mieszkańcom życia. W tym sensie właściciele mieszkań też nie do końca mogą czuć się bezpiecznie mieszkając w starych budynkach. Jak się okazuje, teraz już nie tylko ci z tych bardzo starych, ale nawet z tych wybudowanych po wojnie. Warszawa stała się polem minowym.
To jest niebywałe, bo przypomina raczej sytuację w byłych państwach Związku Republiki Radzieckiej. To trwa, wiemy, że dochodzi przy tym do łamania prawa. To jest niebywałe, że Hanna Gronkiewicz - Waltz nie poradziła sobie z tym problemem przez dziesięć lat.
Czy da się wprowadzić jakieś działania prewencyjne, aby nowi właściciele nieruchomości nie niszczyli zabytkowych budynków? Tak jak w przypadku kamienicy, z której wnętrza MJN wrzuciło zdjęcia, na których widać, że zabytkowa posadzka została skuta.
Wszystkie budynki przedwojenne powinny automatycznie znaleźć się w rejestrze zabytków. Mamy ich tak niewiele, że sytuacja, w której takie kamienice nie są w tym rejestrze jest po prostu skandaliczna. Oczywiście oprócz tego, że jest coś takiego jak prawo, jest też dobry smak i obyczaj. Jeśli ktoś, kto ma pieniądze, prezentuje się jako dbający o dziedzictwo deweloper, a wchodzi jak barbarzyńca i kuje zabytkowe klatki, to jest problem z mentalnością polskich biznesmenów. TVN Warszawa chciała uzyskać komentarz od tego inwestora, ale to się nie udało.
Liczę na to, że te płytki gdzieś są i da się je przywrócić, ale to pewnie jest naiwne myślenie. Nie da się przecież skuć stuletniej posadzki tak, żeby była potem w dobrym stanie. Ta posadzka służyła wszystkim, była wygodna, działała. Trzeba naprawdę nie lubić piękna i kochać brzydotę, żeby to zniszczyć.
A po co reprywatyzuje się na przykład placówki oświatowe? Czy można zburzyć szkołę i na jej miejscu zbudować coś innego?
Tak, takie jest założenie. Gra toczyła się na przykład o gimnazjum na ulicy Twardej. Miasto nie jest pokryte planami zagospodarowania terenu, a to oznacza, że decyzje budowlane wydaje urzędnik w oparciu o własne widzimisię. Jeśli ktoś przejmie taką placówkę, uda mu się ją opróżnić z uczniów, to zburzenie jej nie będzie już problemem.
I wtedy spekulacyjnie maksymalnie ten teren zabudowuje. W przypadku ulicy Twardej działał prokurator z Karaibów. Można właśnie za pomocą jakiegoś kuratora z ciepłych krajów odzyskać jedno z najlepszych gimnazjów w Warszawie, wyrzucić stamtąd dzieci i próbować postawić tam wieżowiec w oparciu o decyzję urzędnika niższego szczebla. To jest trzeci świat, niszczenie państwa.
Czyli problem polega głównie na tym, że w procesie reprywatyzacji biorą udział ludzie, którzy są pozbawieni dobrej woli i liczy się dla nich interes?
Są dwie szkoły. Jedna z nich mówi, że na gruncie obecnego prawa można robić to lepiej, ale i tak pozostanie jakiś nierozwiązywalny poziom, który trzeba będzie zmienić ustawą. A są tacy, którzy twierdzą, że nawet ustawą nie trzeba tego zmieniać, bo to co się wydarzyło, jeśli chodzi o reprywatyzację, to nie jest w oparciu o ustawy, tylko w oparciu o orzeczenia sądów. W dekrecie Bieruta była informacja, że przedwojenni właściciele mogli domagać się odszkodowania, jeśli złożyli wniosek. Nie wszyscy to zrobili.
W dekrecie nie ma mowy o zwrotach w naturze. Jak wysoka ma być i jak wygląda sprawiedliwa rekompensata, można o tym dyskutować. Można obliczyć ile kosztowała budowa tego budynku, ile kosztowało jego utrzymanie, jakie było zadłużenie przed wojną, ilu jest spadkobierców i tak dalej. To ogromny ciężar, ale wydaje się, że miasto mogłoby sobie z tym poradzić na gruncie obecnego prawa, gdyby miało taką wolę. A tej woli ze strony rządzących brakuje.
Czy MJN będzie starało się być rzecznikiem tych, którzy cierpią przez tę sytuację?
Ja mam dwa procesy, jesteśmy uwikłani w batalię z handlarzem roszczeń, panem Marcinkowskim, który odzyskuje szkoły itd. Oczywiście robimy co w naszej mocy. Na następny czwartek planujemy spotkanie z posłami nowej kadencji na temat ustawy reprywatyzacyjnej, aby wywrzeć nacisk na Ratusz, żeby coś z tym zrobił. Cały czas jesteśmy aktywni i szukamy rozwiązań, ale bez dobrej woli ze strony Ratusza będzie bardzo ciężko.