„Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanka, swawola, ledwie karczmy nie rozwalą” – jak dowodzą źródła z początku XIX wieku, „poswawolić” w karczmie kiedyś to umieliśmy. Dzisiaj, jak wynika ze statystyk, do restauracji czy barów wpadamy raczej po dania na wynos. Jednocześnie lubimy narzekać, że duch biesiadowania poza domem w ostatnich latach w narodzie zanika. „Ci Włosi/Hiszpanie/Grecy to dopiero umieją świętować, a my co?” – utyskujemy po powrocie z urlopu na jednej z europejskich riwier. Okazuje się jednak, że spotykać się w restauracjach od święta chcemy, czego dowodem jest sukces inicjatywy Dzień Kuchni Polskiej organizowanej w Płocku, któremu do słonecznego południa dość daleko.
Jak wynika z raportu „Polska na talerzu” wykonanego na zlecenie firmy MAKRO Cash & Carry, wychodzenia do restauracji w ogóle nie ma w zwyczaju co trzeci z nas. Jeśli za kryterium przyjmiemy płeć, okaże się, że „na mieście” chętniej stołują się mężczyźni: poza domem codziennie jada co piąty Polak, podczas gdy co trzeciej Polce nie zdarza się to nigdy.
Być może chęć panów do stołowania się poza domem to jeszcze relikt przeszłości. – Pamiętam czasy, kiedy moi rodzice praktycznie codziennie byli gośćmi restauracji. Tato po pracy najpierw szedł do baru mlecznego, a dopiero później wracał do domu – śmieje się Małgorzata Świtalska, właścicielka płockiej restauracji Garaż. – Restauracja, bar czy inne miejsce „na mieście” było stałym punktem programu – wspomina. Restauratorka dodaje jednak, że obecnie tendencja ta zamiera: – Nie mamy nawyku wychodzenia do restauracji – twierdzi w odpowiedzi na pytanie, jak daleko nam do włoskich czy hiszpańskich biesiadnych standardów. – Wychodzimy raczej od święta czy w weekendy – podsumowuje.
Słowa restauratorki potwierdzają statystyki: w grupie wiekowej 65+ przynajmniej raz w tygodniu poza domem jada 7,6% badanych. Młodzi wychodzą chętniej – w grupie wiekowej 18-24 lata odsetek ten wynosi 63,9%. Z drugiej strony 30% z nas przyznaje, że woli jadać w domu, bo takie posiłki bardziej nam smakują. Argument ten brzmi jednak trochę jak stworzona na potrzeby chwili wymówka, bo jak pokazuje przykład Płocka, jeśli odpowiednio się nas do wyjścia zachęci, do restauracji walimy drzwiami i oknami.
Pomysł rodem z pustej restauracji
Trudne zadanie krzewienia w narodzie kultury restauracyjnej postanowił wziąć na swoje barki Cezary Supeł, prezes Fundacji Vivat Polonia. Jako pracownik płockiego Urzędu Miasta, instruktor Związku Harcerstwa Polskiego i strażak-ochotnik pojęcie o tym, co w mieście piszczy, ma dosyć spore. Pewnego listopadowego wieczoru stwierdził, że w sektorze restauracyjnym „piszczy” zdecydowanie za słabo.
– Pięć lat temu, siedząc na spotkaniu towarzyskim w jednej z płockich restauracji, słuchałem narzekań właściciela na to, że ludzie nie przychodzą, że jest pusto – opowiada pan Cezary. – Uczono mnie, że jak jest problem, to trzeba się zastanowić, jak go rozwiązać, a nie tylko narzekać – stwierdza spokojnie, jakby fakt, że urzędnik z własnej nieprzymuszonej woli bierze się za ratowanie lokalnego rynku restauracyjnego, był rzeczą tak oczywistą, jak to, że schabowego podaje się z ziemniakami i surówką.
– Pomysł zrodził się już następnego dnia. Stwierdziliśmy, że zbliżające się święto 11 listopada to trochę jak urodziny ojczyzny, a urodziny w myśl naszej tradycji obchodzi się biesiadnie. Tego dnia powinniśmy więc zrobić wszystko, żeby namówić ludzi do przyjścia do restauracji na świąteczny obiad, żeby wyciągnąć ich z domu – tłumaczy Cezary Supeł.
Jak się okazało, Cezary Supeł, oprócz duszy społecznika, ma również charakter raptusa, bo wprowadzenia w życie inicjatywy Dnia Kuchni Polskiej, jak ostatecznie ochrzczona została akcja, nie zamierzał odkładać. Dla ścisłości zaznaczmy, że wspomniany na początku restaurator wypłakiwał się w mankiet pana Cezarego dokładnie 6 listopada. Wizja ekspresowej organizacji wydawała się jednak nikogo nie przerażać, choć jak podkreśla jej pomysłodawca, kilku restauratorów do pomysłu podeszło, oględnie mówiąc, podejrzliwie.
Restauratorów poproszono, aby 11. listopada przygotowali zestawy lunchowe składające się z typowych dań kuchni polskiej. Ceny, aby przyciągnąć klientów, również miały być „lunchowe”, ale promocję samego wydarzenia brali na siebie organizatorzy – restauracje żadnych dodatkowych kosztów ponosić nie miały. – Po tym, jak udział zadeklarowała pierwsza restauracja, przeszedłem się ulicą, na której tych restauracji było najwięcej, zahaczyłem o Stary Rynek. Właściciele patrzyli na mnie ze zdziwieniem: „Co za szaleniec na chwilę przed 11 listopada wymyśla taką akcję”. Podchodzili sceptycznie, ale chcieli też sprawdzić, co z tego wyjdzie – opowiada pan Cezary i po chwili namysłu przyznaje, że sam też miał trochę obaw.
– W Dzień Niepodległości, około 12, zadzwoniłem do jednej z restauracji. Właściciel miał w zestawie wołowinę z kaszą. Mówi: „Wiesz, jest tylko jeden problem”. Pytam więc z niepokojem: Jaki? „Wołowina mi się skończyła. Nie spodziewałem się, że będzie taki ruch. Ale wydaję golonkę, ludzie są zadowoleni” – śmieje się pan Cezary.
Gastronomiczne równouprawnienie
Inicjatywa okazała się strzałem w dziesiątkę – z roku na rok przybywa chętnych, zarówno restauratorów, jak i gości. W tym roku bez uprzedniej rezerwacji nie było co liczyć na wolny stolik. Jak szacuje pan Cezary, w akcję włączyło się grubo ponad dwie trzecie restauracji, a w liczącym niewiele ponad 120 tysięcy mieszkańców Płocku zapełnienie wszystkich miejsc w lokalach gastronomicznych jest nie lada wyczynem.
Piotr Starzyński, właściciel restauracji Starzyński, powodzenie Dnia Kuchni Polskiej określa jako fenomen i podejrzewa, że u jego podstaw leży przystępność proponowanej przez restauratorów oferty. – Kusimy kuchnią i daniami polskimi, a ofertę promujemy na Facebooku i innych portalach społecznościowych – tłumaczy.
Podkreśla też, że wpływ na frekwencję może mieć panująca tego dnia „luźniejsza” atmosfera: – Klienci się mniej spieszą. Restauracje w mniejszych miastach, takich jak Płock, są w powszechnej świadomości miejscami ekskluzywnymi, z wyższej półki. Ci, którzy z różnych względów mało bywają w tego typu miejscach, przekonują się, że nie trzeba mieć grubego portfela, żeby się do restauracji wybrać – to już nie są te czasy – podkreśla Starzyński.
Podczas Dnia Kuchni Polskiej płocczanie szlifują więc nie tylko nawyki rodzinnego biesiadowania, ale też leczą restauracyjne kompleksy. – Dania są polskie, więc wiemy, jak smakują, nie boimy się ich – podkreśla Starzyński, zaznaczając, że jego restauracji raczej daleko do nowoczesnej konwencji „dużego talerza i małych porcji”: – Klienci zarzucają nam raczej, że jest za dużo niż za mało – śmieje się.
Restauracja Starzyński tradycyjne dania kuchni polskiej ma w menu wpisane na co dzień, więc problemów z dostosowaniem się do regulaminu obchodów nie miała. Co innego Garaż, w którym mielonego owszem zjemy, ale wyłącznie przyrządzonego na grillu z grubo mielonej wołowiny, podanego w bułce i z sosami zza oceanu. – Garaż serwuje dania kuchni typowo amerykańskiej – steki, burgery, jednak na ten jeden dzień przygotowaliśmy specjalne, typowo polskie menu. Było bardzo po polsku: na drugie golonka, a na deser sernik na zimno i kawka – opowiada Małgorzata Świtalska.
Zamiast bójki – bitki
Chęć gastronomicznej aktywizacji obywateli – to jedno. Dzień kuchni polskiej ma również drugie dno. – Z historycznego punktu widzenia 11 listopada obchodzimy rocznicę wydarzenia, które do skutku doszło w wyniku współpracy wszystkich Polaków. Ludzie różnych wyznań i przekonań połączyli siły, aby przywrócić Polsce niepodległość – tłumaczy Cezary Supeł. – Jednocześnie zapominany, jak radosna jest to rocznica. Obchodzimy ją na smutno – zapominamy, że trzeba się z tej odzyskanej niepodległości cieszyć – dodaje.
Jak podkreśla Piotr Starzyński, którego restauracja w Dniu Kuchni Polskiej uczestniczy od samego początku, bardzo ważny jest też kontekst pojednania, jakie kojarzy się z posiłkiem przy wspólnym stole. – Co roku jesteśmy świadkami różnych dziwnych sytuacji, jakie podczas marszy niepodległościowych mają miejsce. Stwierdziliśmy, że jeśli się przyłączymy, to w narodzie i w obywatelach będzie inny duch, że będziemy się tym dniem cieszyć, a nie kłócić i bić na ulicach – przekonuje.
– Nie mówimy: nie idź na uroczystości, tylko do restauracji – precyzuje założenia akcji Cezary Supeł, tłumacząc, że początkowo właśnie z takimi zarzutami spotkali się organizatorzy. – Wręcz przeciwnie – idź na te uroczystości, ale potem nie odwracaj się na pięcie, tylko zostań, usiądź z ludźmi, porozmawiaj. Stół zawsze łączył Polaków – twierdzi i nie są to puste słowa: Dzień Kuchni Polskiej od pięciu lat jednoczy przy stołach nie tylko płocczan, ale również łodzian i poznaniaków.
Rodzina dźwignią handlu
Jak zgodnie podkreślają restauratorzy, to właśnie rodzinny charakter inicjatywy stanowi o jej wyjątkowości. – Najbardziej mnie zaskoczyło to, czego na co dzień w Garażu nie ma – przychodzą do nas raczej ludzie młodzi, a tego dnia były całe rodziny – od kilkuletnich dzieci do ich dziadków – opowiada Małgorzata Świtalska.
Wtóruje jej Piotr Starzyński: – Na co dzień mamy mało czasu dla rodziny i najbliższych. Zamiast więc wracać po obchodach do domu, można dać żonie odpocząć od codziennych obowiązków. Do tego nie trzeba już klientów namawiać – jeśli nie widzieli informacji w internecie, dzwonią i pytają, co w tym roku będzie. Rezerwują stoliki i przychodzą całymi rodzinami, z dziećmi, a my o maluchach oczywiście nie zapominamy – one też mają wtedy swoje święto – podsumowuje właściciel restauracji Starzyński.
Restauracje od święta, ale nie każdego
Na pytanie, czy zaryzykowaliby zorganizowanie Dnia Kuchni Polskiej w okresie około bożonarodzeniowym, moi rozmówcy są raczej sceptyczni. – Nie, jesteśmy zbyt tradycyjni – stwierdza kategorycznie Piotr Starzyński, a Cezary Supeł dodaje: – Święta Bożego Narodzenia to święta rodzinne i ich „rodzinność” jest nie do ugryzienia. To nie byłby dobry pomysł – kwituje.
Nadzieję na rozluźnienie restauracyjnych konwenansów ma jednak Małgorzata Świtalska: – Myślę, że byłoby to duże wyzwanie, aby przekonać społeczeństwa do wychodzenia w święta. Z drugiej strony Dzień Kuchni Polskiej też zaczął się od kilku restauracji, a teraz w akcję włącza się kilkadziesiąt, więc wszystko przed nami – śmieje się właścicielka Garażu.
Cezary Supeł, choć do pomysłu dzielenia się opłatkiem przy restauracyjnym stole, przekonany nie jest, zdradza, że w przyszłym roku fundacja planuje zaktywizować płocczan przy okazji obchodów innych świąt – na początek majowych. – Zrodziły się pewne pomysły, które staramy się złożyć w całość – deklaruje tajemniczo.