
Lucjan Wiśniewski, pseudonim "Sęp", przeżył w życiu naprawdę wiele, a śmierć towarzyszyła mu niemal na co dzień. Tacy, jak on, likwidowali zdrajców. 90-latkowi, jednemu z ostatnich żyjących egzekutorów, pamięć nie szwankuje - ze szczegółami odsłania kulisy wojennych akcji w książce "Ptaki drapieżne" Emila Marata i Michała Wójcika.
Kiedy zaczynał konspiracyjną działalność, w 1941 roku, widok rozstrzeliwanych rodaków miał ciągle przed oczami. Chciał likwidować znienawidzonych okupantów. Los chciał, że później wielokrotnie będzie też celował w Polaków, piętnując w ten sposób ich niecne czyny. Wojna rządziła się swoimi prawami. Rozkaz to rozkaz.
Oddział "Wapiennik", później przemianowany na 993/W, był elitarną formacją, istniejącą od jesieni 1941 roku. Funkcjonował jako specjalna jednostka Wydziału Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu Oddziału II Komendy Głównej ZWZ-AK. Tam nie było miejsca na litość i wyrzuty sumienia.
Pierwszą likwidację, z wiosny 1943 roku, Wiśniewski zapamiętał głównie z powodu... zaciętego pistoletu.
Żadnej euforii, żadnej przyjemności i żadnych rozterek. Rozkaz, spełnienie obowiązku. Nerwy i napięcie. Żadnego lubowania w tym nie było. Chciałem mieć to jak najszybciej za sobą, pewnie dlatego zapamiętałem przede wszystkim ten pistolet – wyznaje bohater książki.
Nie, nie wiedzieliśmy, kto to jest. Nie liczono się wówczas z nami na tyle, by tłumaczyć, kto, co i dlaczego. Nie. Był cel, był dowódca i koniec. Cała machina była tak skonstruowana, że mieliśmy po prostu ufać szefom i nie wnikać.
Sytuacja była skomplikowana. Kobiecie towarzyszył bowiem nieznany mężczyzna, oboje spacerowali ulicami Powiśla. Egzekutorzy nie mieli wyjścia, czas naglił, robiło się nerwowo. Musieli wykonać czarną robotę, nie bacząc na ryzyko. W ostatniej chwili pada rozkaz: egzekucję przeprowadzi "Sęp".
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
