Na rozkazie zikwidowania polskich jeńców sowieckich obozów, zamordowanych masowo przez funkcjonariuszy NKWD nad dołami śmierci i w celach aresztów, widnieją podpisy członków Biura Politycznego KC WKP(b). Kto jednak osobiście strzelał tysiącom Polaków w tył głowy? Na to pytanie odpowiada najnowsza książka rosyjskiego historyka Nikity Pietrowa "Poczet katów katyńskich".
Wielcy i mali
O rozprawienie się z Polakami wnioskował Ławrentij Beria - prawa ręka Józefa Stalina - w piśmie z marca 1940 roku. Decyzja o masowej egzekucji ok. 22 tys. polskich obywateli zapadła niezwłocznie - już 5 marca. Zgładzono jeńców trzech sowieckich obozów: w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, a także więźniów z przedwojennych Kresów, znajdujących się po 17 września 1939 roku pod stałym nadzorem NKWD.
Decydujący głos należał oczywiście do Stalina, ale uchwałę, stanowiącą de facto wyrok śmierci, podpisali też: Kliment Woroszyłow, Wiaczesław Mołotow i jego zastępca Anastas Mikojan. "Za", o czym świadczy dołączona do rozkazu sporządzona odręcznie notatka, byli także Michaił Kalinin i Łazar Kaganowicz.
Wszyscy mocodawcy byli wpływowi postaciami totalitarnego państwa, pełnili wysokie funkcje partyjne i ministerialne. Dużo niżej w hierarchii byli szeregowi zabójcy. To oni sporządzali dokumentację, pilnowali i doprowadzali "skazańców" na miejsce kaźni, zabijali, a następnie zręcznie ukrywali wszelkie ślady mordu. Wykonywali, jak tłumaczyli, rozkazy, choć byli tacy - jak np. kierowcy - którzy nie musieli, a strzelali...
Jeszcze do niedawna na ich temat wiedzieliśmy niewiele. Teraz inaczej - dzięki żmudnej pracy archiwalnej i uporowi godnemu najlepszego badacza, Nikita Pietrow, działacz rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, sporządził ponad 120 szczegółowych biogramów zbrodniarzy z NKWD. Za "robotę" zostali odpowiednio nagrodzeni pieniężnie, otrzymując albo "uposażenie miesięczne" - przewidziane dla bardziej zasłużonych, albo kwotę 800 rubli - dla pozostałych wykonawców.
Lista "zasłużonych"
Nazwiska egzekutorów i ich pomocników - od strzelców po kierowców - wymieniał rozkaz komisarza ludowego spraw wewnętrznych Związku Sowieckiego nr 001365. Wydano go w Moskwie 26 października 1940 roku. Nakazywano w nim nagrodzić pracowników aparatu centralnego NKWD, jak również zarządów poszczególnych obwodów: kalinińskiego, smoleńskiego i charkowskiego. Wszystkich obdarowano "za pomyśle wykonanie zadań specjalnych".
– Układając ogólną listę, Bogdan Kobułow (szef Głównego Zarządu Gospodarczego NKWD - red.) najprawdopodobniej opierał się na przekazanych mu listach, które grupował funkcjonariuszy regionalnych NKWD według stopnia zaangażowania w egzekucje. Najpierw byli ci, którzy strzelali, później ci, którzy im asystowali - wyprowadzali z cel, ładowali zwłoki do samochodów, odwozili na miejsce pochówku i zasypywali doły z ciałami – tłumaczy Pietrow.
Kim byli nagrodzeni oprawcy Polaków? Pracownikami różnych szczebli NKWD - 1. Wydziału Specjalnego, poszczególnych wydziałów operacyjnych, tzw. grupy specjalnej Błochina, konwojentami i członkami personelu technicznego. Wiadomo, że zaangażowane w "operację" były m.in. dwie maszynistki - Anna Razorientowa i Tamara Babajan.
Ludzie marginesu
70 proc. spośród zaangażowanych w zbrodnię miało pochodzenie chłopskie, 24 proc. - było robotnikami. Tylko pozostałe 6 proc. trudniło się przed wojną innymi zajęciami. Część katów było półsierotami bądź sierotami. Strata ojca - żywiciela rodziny - bądź obojga rodziców już za młodu, często skutkowała wyjazdem do miasta w poszukiwaniu pracy. Tam zasilali szeregi tzw. lumpenproletariatu. Niektórzy założyli mundury Armii Czerwonej, inni - weszli w konflikt z prawem.
Nęceni perspektywą zarobku, stawali się częścią struktury bezpieczeństwa państwowego. Wielu pamiętało się z czasów wspólnej pracy - np. w Smoleńsku wielu pomocników katów pracowało jako ładowacze czy kierowcy w miejskim przedsiębiorstwie transportu. Pietrow podkreśla, że pracowników łączyła wspólna więź, widoczna także w trakcie dokonywania masowej zbrodni w Katyniu.
Dmitrij Tokariew, naczelnik Obwodowego Zarządu NKWD w Kalininie
W czerwonej świetlicy sprawdzali według listy: czy zgadzają się dane, dane personalne, czy nie ma jakiegoś błędu, tak..., a następnie, gdy przekonywali się, że to ten człowiek, który ma być rozstrzelany, niezwłocznie zakładali mu kajdanki i wprowadzali do celi, gdzie dokonywano rozstrzelania. Ściany celi również były obite materiałem dźwiękochłonnym. (...) Nikomu nie odczytywano nic, niczego nie mówiono - kajdanki i dawaj dalej.
– Zarysowuje się tu pewien algorytm wspólnych losów. Swojego rodzaju portret zbiorowy. Ładowacz, kierowca, palacz - komendant. Potem, już na służbie w bezpieczeństwie państwowym kształtuje się psychologia strażnika. Państwowa pensja, ładny mundur. Niewielka, ale jednak, władza nad ludźmi. Nie trzeba myśleć i nic nie trzeba robić. Tylko siedzieć na wachcie. Oczywiście, że to nudne. A w nocy - tajna i szarpiąca nerwy praca - rozstrzeliwanie. To jeszcze bardziej poprawia samoocenę, daje poczucie sekretnej mocy. Wcale nie jesteśmy tacy nic nieznaczący i niezauważeni. Jesteśmy ludźmi państwa, zawsze zaangażowani w "Sprawę", pisaną wielką literą – charakteryzuje sprawców autor "Pocztu".
Sumienie?
Wielką rzadkością były wyrzuty sumienia, choć i takie się zdarzały. Przykładem jest los Piotra Karcewa, enkawudzisty z obwodu smoleńskiego, który odebrał sobie życie 18 stycznia 1945 roku. Ponoć, jak wspominała jego córka, "bardzo przeżywał swoją winę", a pewnego razu w Lesie Katyńskim wskazał miejsce kaźni, "położył się na nim i długo płakał".
Inny kat - w 1940 roku naczelnik Zarządu NGKB Obwodu Kalinińskiego Dmitrij Tokariew, który w latach 90. złożył obszerne zeznania, wspominał o swoim kierowcy - niejakim Suchariewie, który brał aktywny udział w mordach, mało tego, chwalił się tym, "jak to żwawo popracował". Później miał popełnić samobójstwo.
Piotr Klimow, pracownik Zarządu NKWD Obwodu Smoleńskiego
(...) rów był duży, ciągnął się do samych błot i w tym rowie leżeli ułożeni w stosy przysypani ziemią Polacy, rozstrzelani bezpośrednio w tym rowie. Wiem to, bo sam wiedziałem (przysypane ziemią) trupy Polaków. O okolicznościach rozstrzeliwań opowiedział mi Ustinow: on był kierowcą, woził Polaków na rozstrzelanie i widział, jak sam twierdził, egzekucje. Z samochodów wyładowywali ich prosto do rowu i strzelali, niektórych dobijali bagnetami.
Ogrodzenie wokół miejsca egzekucji było takie - podwójny drut kolczasty. Polaków w tym rowie, kiedy ja tam byłem, było wielu, leżeli w rzędach, rów był długi na 100 metrów, a głęboki na dwa-trzy metry. Po tym, jak popatrzyłem na rozstrzelanych Polaków, od razu mnie wyprowadzili i powiedzieli, żebym więcej nie podchodził.
Chcę dodać, że tym, którzy strzelali do ludzi i tym, którzy ich wozili, dawali bezpłatnie spirytus i zakąskę. Pamiętam jeszcze, że po rozstrzeliwaniu myli ręce spirytusem. Ja też przecierałem ręce spirytusem po tym, jak zmywałem krew.
– Oczywiście, wódkę piliśmy do utraty przytomności. Co by nie mówić, ta praca nie należała do lekkich. Tak bardzo byliśmy czasem zmęczeni, że ledwo staliśmy na nogach. A myliśmy się wodą kolońską. Do pasa. Inaczej nie dało się pozbyć zapachu krwi i prochu. Nawet psy na nasz widok uciekały i jeśli szczekały, to z daleka – wspominał jeden z egzekutorów, cytowany przez Pietrowa.
Ogromna większość katów nie miała z sumieniem żadnych problemów; ci, którzy uniknęli wojaczki, mieli się nadzwyczaj dobrze. Najczęściej jako strażnicy, na tym fachu akurat się znali. – Dzisiaj także stróż, a częściej ochroniarz, to jedno z najpopularniejszych zajęć wśród mężczyzn, którzy nie mają konkretnego zawodu. To taka życiowa przechowalnia, szczególny typ świadomości, osobowości. Rosnąca liczebność tej grupy społecznej we współczesnej Rosji to niepokojący sygnał - konstatuje działacz Memoriału.
Spokojne życie na prowincji, niezbyt stresująca praca, a nade wszystko honory, jakich doświadczali szeregowi zbrodniarze, oczywiście oburzają, ale nie dziwią. Ci z najdłuższym stażem mogli z dumą przypinać na piersiach ordery - Czerwonej Gwiazdy, Czerwonego Sztandaru czy też Lenina.
– Po prostu pracuj, bracie, a raz na pięć lat dostaniesz nagrodę! - ironizuje rosyjski badacz. Nieliczni dożyli rozpoczęcia katyńskiego śledztwa w 1990 roku - prawdy i sprawiedliwości, jakkolwiek było to możliwe, można było dociekać tylko po upadku komunizmu.