Przed wyjazdem do Arabii ostrzegano mnie, że tamtejsze służby są wyjątkowo przeczulone na punkcie “obcych”, a już na pewno wyposażonych w aparat fotograficznych. Przyszło mi przekonać się o tym na własnej skórze. Kilka godzin spędziłem na posterunku policji, tłumacząc, że nie jestem szpiegiem. A pomógł mi... polski piłkarz Adrian Mierzejewski.
Arabia Saudyjska nie tylko nie wpuszcza dziennikarzy (w ramach wizyt innych niż oficjalne), ale i szczególnie surowo traktuje wszystkich, którzy już na miejscu zdradzają ponadprzeciętne zainteresowanie państwem Saudów. Narażeni są więc m.in. biznesmeni, którzy w wolnym czasie wcielają się w turystów i robią zdjęcia. Jeszcze przed wyjazdem słyszałem historię Polaków, którzy na chwilę trafili do aresztu, po tym jak fotografowali kwiaty przed ambasadą Pakistanu. Nie uratowało ich to, że znajdowali się w dzielnicy dyplomatycznej.
Ja jechałem do Arabii wiedząc na pewno, że zakazane jest fotografowanie budynków państwowych, rezydencji, osób pełniących państwowe funkcje… Niektóre internetowe źródła całkowicie odradzały wyjmowanie aparatu na ulicy, bo ponoć wymaga to zgody władz. Tak źle jednak nie było. Robiłem zdjęcia dość swobodnie i gdyby nie nieszczęsny incydent napisałbym pewnie, że turysta z aparatem nie ma się w Arabii czego obawiać.
W piątek 28 listopada włóczyłem się po dzielnicy Deera. Tej samej, w której znajduje się plac, gdzie Saudowie dokonują egzekucji (TUTAJ więcej). To historyczne centrum Rijadu – m.in. z zabytkową twierdzą i imponującymi meczetami, a więc miejscami, które proszą się o zdjęcia. Więc je robiłem, gdy nagle usłyszałem krzyk biegnącego w moim kierunku strażnika w czerwonym berecie. Nie mówił po angielsku. Kazał pokazać aparat i wskazał na zdjęcie, na którym obok meczetu uchwyciłem fragment innego budynku. Okazało się, że to siedziba policji religijnej. Oczywiście nie powinna się na tym zdjęciu znaleźć.
Pięć minut później nie miałem aparatu i telefonu – sprzęty zarekwirował strażnik. Łamaną arabszczyzną prosiłem go, by pozwolił zadzwonić do polskiego konsula. On wyjaśni, dlaczego tu jestem. Strażnik powtarzał jednak tylko “muszkila, muszkila” (z arab. “problem”) i zadzwonił po policję. Radiowóz przyjechał po godzinie, w trakcie której strażnik zdążył przeszukać jeszcze zdjęcia w telefonie. Policja w Arabii może to robić bez nakazów.
Z policjantem nie było lepiej. Wycałowali się ze strażnikiem po policzkach, nie reagowali na prośby o telefon do ambasady. Policjant mówił po angielsku, ale nie udzielił żadnej informacji, co ze mną zrobią, dlaczego nie chcą puścić. W końcu zaprosił do radiowozu. I pojechaliśmy – on za kierownicą, ja – jak więzień oddzielony kratą – z tyłu. Nie wiedziałem, czy wysadzi mnie za rogiem i każe iść do hotelu, czy zaraz znajdę się w areszcie.
Trafiłem na posterunek dzielnicowej policji. Tam pustki, bo właśnie pora modlitwy. Mówię, że nie wiem o co chodzi, dajcie zadzwonić… Kazali czekać na komendanta, który właśnie się modlił. Komendantem okazał się 28-letni Abdullah (o nim później). Widok był w całej tej sytuacji dość zabawny, bo młody chłopak zza biurka dowodził często dużo starszymi policjantami. Potem dowiedziałem się, że to tam naturalne, bo tylko młodzi mają wykształcenie. Abdullah był jedyną osobą na posterunku, która znała angielski.
Po kolejnej godzinie siedziałem w pokoju pełnym policjantów. Obok trzaskały zamki i wyprowadzano zakutych parami przy kostkach więźniów. – Kradzieże, alkohol, bójki – wyjaśnił Abdullah. W mojej sprawie trwały dziwne narady. Przychodzili kolejni funkcjonariusze, przekazywali sobie papiery, pokazywali mój paszport, znów znikali. Komendant twierdził, że przygotowują raport. Zajęło im to w sumie cztery godziny. W tym czasie dowiedziałem się, że Pakistańczycy i Syryjczycy kręcą się w okolicy i wysyłają zdjęcia państwowych budynków swoim służbom. Ja wyglądałem im na Syryjczyka.
Był jednak moment, w którym upewniłem się, że nie mają zamiaru mnie tutaj trzymać. Choć mogliby, bo saudyjskie służby potrafią przetrzymywać podejrzanych "obcych" przez kilkanaście, czasem kilkadziesiąt godzin. Wtedy wymaga to interwencji dyplomatycznej.
"Bulanda?", "Adrian Mierzejewski!"– usłyszałem w pewnej chwili. W zawieszonym na ścianie telewizorze właśnie transmitowali mecz Al-Nassr, saudyjskiej drużyny, w której gra polski piłkarz. Saudyjczycy są zakochani w piłce nożnej, a jako że mamy tylko jednego reprezentanta w ich lidze, Polskę kojarzą właśnie z nim. Tak zaczęła się rozmowa o piłce. Doszliśmy do Lewandowskiego i Błaszczykowskiego. Dostałem wodę do picia.
Parę chwil później byłem wolny. W końcu sporządzono jakiś protokół (nie musiałem podpisywać) i poproszono mnie o numer telefonu. Komendant zaproponował, że odwiezie mnie w miejsce, skąd zostałem zabrany. Skończyło się pozytywnie – przeprosił za zamieszanie i porozmawialiśmy o tym, skąd się wziął w policji (studiował PR). Na koniec zapytał, czy mógłby przyjechać do Polski, czy to trudne. Odpowiedziałem, że zapraszam. I że mam nadzieję, że polska policja nie potraktuje go tak, jak oni potraktowali mnie.
To kolejny tekst z naszej serii “Jedziemy do Arabii”. Więcej materiałów i opis samego projektu można znaleźć TUTAJ.