
Odszedł symbol, legenda, po prostu personifikacja rock and rolla. Nie żyje Lemmy Kilmister, założyciel i lider zespołu Motörhead. Muzyk od lat zmagał się z cukrzycą i problemami z krążeniem. Zespół poinformował, że ich przyjaciel zmarł na raka. Choroba była niezwykle agresywna, Lemmy dowiedział się o niej 26 grudnia.
REKLAMA
"We are Motörhead and we play rock and roll!" – krzyczał Lemmy Kilmister swoim zachrypniętym głosem na początku każdego koncertu. To słynne zdanie padło także 6 lipca w Warszawie, kiedy Lemmy z Philem Campbellem i Mikkey'em Dee zagrali na Torwarze.
Miałem okazję być na tym koncercie. Już wtedy Lemmy był daleki od dawnej formy, było widać, że zbliża się do 70. i walczy z licznymi chorobami. Bo rock and rollowy styl życia odbił się na zdrowiu muzyka. Miał cukrzycę i problemy z sercem, wprost mówił, że chodzenie sprawia mu ból. – Ale dopóki będę w stanie przejść te kilka metrów do mikrofonu, będziemy grać. A jeśli nie, to będę siedział – zapewniał.
Lemmy opowiadał też, że z powodów zdrowotnych zmienił swój ulubiony drink na zdrowszy. Zamiast whisky z colą pije teraz wódkę z sokiem pomarańczowym. Do końca był rock and rollowcem. Ale przecież jak śpiewał w "Ace od Spades": "You know I'm born to lose, and gambling's for fools,/But that's the way I like it baby,
I don't wanna live forever".
I don't wanna live forever".
Kiedy Motörhead pojawili się w Warszawie, jak się okazało po raz ostatni, nawet mimo tego, że głos wokalisty nie był już tak mocny, jak kiedyś przez godzinę i 20 minut wprawiali fanów w ekstazę. I tak będzie nadal, bo choć nie usłyszymy już na żywo tego charakterystycznego głosu i zawołania otwierającego koncert, muzyka Lemmy'ego zostanie.
Napisz do autora: kamil.sikora@natemat.pl
