Małgorzata Raducha, znana redaktorka Polskiego Radia, nie chce brać udziału w proteście, zapoczątkowanym przez Kamila Dąbrowę. I tłumaczy, że nie podpisuje się pod całym szumem wywołanym hymnem i "Odą do Radością", granymi na przekór władzy. O wszystkim ona i jej koledzy mieli dowiedzieć się bowiem po fakcie.
– Nikt mnie o zdanie nie pytał przy podejmowaniu decyzji o emisji o każdej pełnej godzinie hymnu na przemian z "Odą do radości" – napisała Małgorzata Raducha w liście do Bogusława Chraboty z "Rzeczpospolitej".
Reporterka opowiada o kulisach tego, czym dziś żyje cała Polska – czyli o proteście w Polskim Radiu. Podkreśla, że nikt nie pytał pracowników, co myślą o puszczaniu w eter wymienionych utworów. – Wszelkie jeremiady nad tą decyzją (…) są spóźnione. Wszelkie protesty mogą być potraktowane jako koniunkturalizm – pisze.
W dalszej części listu nie oszczędza Kamila Dąbrowy, który - przypomnijmy - otrzymuje gratulacje za postawienie się władzy. Raducha właściwie niszczy jego nowy wizerunek, jako ostatniego walczącego o wolne media. Nazywa go Machiavellim, wpisującym dziennikarzy w bieżący kontekst polityczny w odpowiednim dla siebie momencie.
Z perspektywy Raduchy wyglądało to tak: decyzję wydano w formie papierowej, a potem jeden telefon od szefa aktualności rozpoczął lawinę. – I już. Po prostu – pisze. – Odbierając dziś liczne telefony i smsy z gratulacjami za niezwykle udaną akcję protestacyjną czułam się jak Piszczyk, który nie wie, na jakiej wojence się znalazł – stwierdza.
Zaznacza też, że ona, jak większość jej współpracowników, kocha swój zawód, który chce wykonywać rzetelnie i w "dobrej atmosferze nie psutej politycznymi rozgrywkami" – A do takich należy decyzja o emisji dwóch hymnów na przemian, zwieńczonych o północy piosenką Kabaretu Starszych Panów „Dobranoc ojczyzno kochana” - uważa. I z wyczuwalnym żalem kończy, że czuje się "jak mięso armatnie wykorzystane w bratobójczej walce".