Mural przedstawiający Stanisława Grzesiuka, który w 2012 roku powstał na Puławskiej 143 w Warszawie.
Mural przedstawiający Stanisława Grzesiuka, który w 2012 roku powstał na Puławskiej 143 w Warszawie. FOT. DARIUSZ BOROWICZ / AGENCJA GAZETA
Reklama.
Kolorowy świat
Grzesiuk, z zawodu elektromechanik, do elegancików nie należał. Pochodził z robotniczej rodziny, a jego czytelnicy wiedzą, że w dzieciństwie nie miał lekko. Konfliktował się z ojcem, który nadużywał alkoholu - a kto wtedy tego nie robił? - można pomyśleć po lekturze jego książki "Boso, ale w ostrogach".
Po latach badacze literatury, varsavianiści, oraz ludzie z jego bliższego lub dalszego otoczenia zaczęli mówić, że opisywana przez niego rzeczywistość była lekko ubarwiona. Historie, które przypisywał sobie, były częściowo historiami kolegów, siostra Grzesiuka dementowała, że ojciec był zły, a atmosfera panująca na Mokotowie przed wojną wcale nie była taka barwna.
Grzesiuk był lewicowcem, a wiele źródeł podaje, że te tendencje nasiliły się u niego po pogrzebie ojca, kiedy skonfliktował się z księdzem, który postawił ultimatum - albo on poprowadzi orszak żałobny, albo ludzie niosący pracownicze sztandary. Grzesiuk wybrał sztandary, a potem zaczął głosić hasła, według których panujący wówczas porządek społeczny będzie deprecjonować osoby chcące wyrwać się z getta biedy.
Dzielny
Jako dwudziestolatek miał wpojone do głowy, że walka o naród jest najważniejsza. Dlatego w pierwszych dniach wojny wraz z grupą kolegów opuścił Warszawę aby dołączyć do oddziałów Polskiego Wojska. Po kapitulacji stolicy powrócił do domu, aby walczyć z niemieckim okupantem poprzez współpracę z polskimi podziemnymi siłami zbrojnymi. Był poszukiwany przez Gestapo po tym, jak ktoś (prawdopodobnie) doniósł na niego, że posiada broń.
Złapany w ulicznej łapance został zesłany na przymusowe roboty do Niemiec, ale pobił gospodarza i uciekł, za co trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, a następnie Mauthausen i Gusen. Po wojnie wierzył, że komunizm jest dobry, ponieważ może poprawić sytuację polskich robotników i biedoty, z którą miał do czynienia przez całe swoje życie. Został radnym, był działaczem społeczno - lewicowym, chciał zakończyć obecne w dwudziestoleciu międzywojennym wyzyski.
To, jak radził sobie w czasie wojny można przeczytać w jego pierwszej powieści "Pięć lat kacetu". Najważniejsza dla fanów warszawskiego cwaniaka jest jednak jego druga powieść - "Boso, ale w ostrogach", w której opisał świat międzywojnia. Królowali w nim chłopcy tak parszywi, że aż piękni, dzielni, sprytni i cwani. Mieli swój honor. Trzymali się zasad - po pierwsze nie wolno kapować. Liczyła się mokotowska elegancja - kaszkiet, wódeczka i piosenki.
Typ niepokorny
– Nie znosiłem bezwzględnej dyscypliny, która pozbawia człowieka własnej inicjatywy. Dyscypliny, która każe prężyć się przed innym człowiekiem, mimo że uważa się go za głupszego od siebie. Natomiast chętnie podporządkowuję się poleceniom takiego człowieka, który potrafi zaimponować mi wiedzą i twardym charakterem – pisał w "Boso, ale w ostrogach".
To kolejna zasada czerniakowskich chłopaków. Znali swoje miejsce i wiedzieli, że nie są głupi. Nie dawali się wystrychnąć na dudka, co to, to nie. Nie dawali sobą manipulować, jednak szanowali autorytety. Wiedzieli, że mimo że sami byli (niektórzy) leniwymi uczniami, są na świecie tacy, którym nie w głowie były nocne włóczęgi i zakradanie się do Łazienek, a nauka. Więc tym, którzy mieli wiedzę i mądrość, a przy tym byli równi i rozsądni - należy się szacunek i zaufanie. Można im wiele wybaczyć.
Czerniaków młodości Grzesiuka owiany był złą sławą. Miała tam mieszkać warszawska biedota i margines społeczny. Dzielnicą mieli rządzić drobne cwaniaczki, chuligani, niebieskie ptaki, które miały wieczne problemy z prawem. Jednak panowało tam przekonanie, że kryminał nie jest drogą wyboru, ale przypadku. System, w którym ludzie z niższych sfer byli wykorzystywani doprowadzał do tego, że młodzi ludzie nie mogli znaleźć pracy.

Kiedy bezrobocie trwało zbyt długo, a jedynym zajęciem tych ludzi były prace dorywcze, jak odśnieżanie, więc mogli przypadkowo znaleźć się w grupie drobnych złodziejaszków. Kiedy taki nieszczęśnik dał się raz zamknąć do aresztu, potem już szedł przestępczą drogą, ponieważ nie miał innego wyboru. Czerniakowskie chłopaki nigdy nie krępowały się "za parkanem", a w kieszeni obowiązkowo mieli "pomocnika", czyli nóż fiński.
– Choćbym chciał być grzeczny i układny, to ludzie mi nie dadzą. Zawsze znajdzie się jakiś typ, który będzie się prosił, żeby go stuknąć w ryja, i nie sposób takiemu odmówić – pisał Grzesiuk w "Boso, ale w ostrogach".
Bard nad bardami
Grzesiuk zrobił dużą karierę. Oprócz tego, że wydał trzy powieści, występował w telewizji i w radio, dawał koncerty. Śpiewał warszawskie szlagiery, najsłynniejszy był kilka lat temu "odpicowany" przez "Projekt warszawiak", z tym że ich aranżacja"Nie ma cwaniaka nad warszawiaka" mogła być odebrana jako kolejna próba pokazania, że Warszawa jest lepsza od reszty Polski.
Grzesiuk narażał się "nadętym ważniakom", którzy twierdzili, że swoimi pieśniami i grą na mandolinie gloryfikuje obyczaje marginesu społecznego. Niewątpliwie zyskał dzięki temu jeszcze większą sławę. Język, którym posługiwał się w swoich dziełach był prosty, dynamiczny i zabawny, czyli trafiający do każdego. To co napisał od razu przyjmowane było za prawdę, bez brania pod uwagę, że jego twórczość była czysto literacka, a więc wszelkie przekłamania nie były zabronione.
Krytycy zarzucali mu gloryfikację cwaniaka, niektórzy twierdzili, że jest groźny dla bezpieczeństwa publicznego. Czerniaków międzywojnia ponoć nie był zepsuty do kości, nie wszyscy posługiwali się mową rodem z powieści. Varsavianiści zwracali uwagę na to, że wielu mieszkańców tej okolicy posługiwało się nawet językiem wykwintnym.
Dziś prawdziwych Grzesiuków już nie ma
Być może gdzieś są, ale nie zyskali jeszcze takiej sławy, jak Stanisław. Poza tym czasy są inne. Z nostalgią myślimy o latach, w których nie żyliśmy, czyli właśnie o dwudziestoleciu międzywojennym. Choć są ludzie, którzy za kilkadziesiąt lat będą prawdopodobnie pełnili grzesiukową funkcję. Mowa o raperach.
Chłopaki z bloków. Ci, którzy poruszali serca biednej masy robotniczej w latach 90-tych dorobili się w większości sporych pieniędzy. Są właścicielami większych lub mniejszych firm, ich nazwiska to marki, niewiele zostało w nich z poczciwych chłopaków, którzy siedzą na ławce pod blokiem. Choć dwadzieścia lat temu rapowali o tym, jak im w życiu ciężko, a wytchnieniem jest dla nich buch marihuany, nie było w tym niczego z gloryfikacji tego życia. Pochwały ziomków - owszem - ale ich życie było mizerne i pełne lęku przed policją.
Warszawski cwaniak kojarzy się teraz bardziej z kibolem, który w przerwie między meczami głosi rasistowskie hasła i demonstruje swoją polskość na marszach z narodowcami. To nie jest bohater, którego można gloryfikować.

Napisz do autorki:barbara.kaczmarczyk@natemat.pl