Tuż przed lunchem pojawia się niczym kometa Pan Sushi. Kuchnia azjatycka nie cieszy się jednak zbytnią popularnością, pomimo rozdawania przez Pana Sushi kuponów lojalnościowych i podwójnego sosu sojowego, od kiedy to parę osób rozchorowało się po porcji nigiri i maki sowicie wysmarowanych ersatzem majonezu kieleckiego. Nic więc dziwnego, że w porze lunchu, już po drugim śniadaniu, ok. 13.00 pojawiają się kanapki konkretne, chrupiące, świeże i naprawdę wyjątkowe: głos w interkomie woła „kanapki od mamy”. Mama, oczywiście w osobie trzeciego Pana Kanapki, z podobnym wiklinowym koszykiem, ale z nieco innym asortymentem, na brak ruchu nie narzeka – to w końcu najlepsze i najświeższe kanapki w ciągu dnia. Nawet w ciemno biorąc gryza na korytarzu można dać się nabrać, że chrupiącą bagietkę (prawdziwą bagietkę, nie zminiaturyzowaną bułkę wrocławską!), z karbowaną sałatą, trzema plastrami pasztetu z zająca (w odróżnieniu od pasztetu inżyniera Zająca, który z zającem szarakiem ma wspólny jedynie kolor i nazwę), z odrobiną chrzanu, solidnie posmarowaną ekologicznym masłem, przyrządziła czyjaś mama. A może, sądząc po obfitości dodatków, nawet i babcia – choć na kanapki babuni i dziadunia, o dziwo, jeszcze nikt nie wpadł.
Poczytaj o polskim sushi
Ostatnim rzutem na taśmę recepcja wywołuje kanapkowiczów po godzinie 14. To wizyta Pana Kanapki ostatniej szansy. Załapują się na nią wszyscy, którzy nie zjedli swojego biznes lanczu, gdyż przedłużyło się ich arcyważne spotkanie w jednej z sal konferencyjnych (gdzie albo nie dojedli firmowych ciastek, albo nie wyjedli cukru z cukiernicy celem zaspokojenia najpierw pierwszego i, niestety, również drugiego głodu). Trudno wypowiadać mi się o jakości tych ostatnich kanapek, gdyż nigdy ich nie próbowałem, a to za sprawą nietrafionej nazwy „Kanapki za pół ceny”. Mimo wszystko zawsze znajdzie się paru amatorów tańszego i, nie ukrywajmy, dość późnego śniadania.