"Solidarność" od kilkunastu lat domaga się wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę dla sklepów wielkopowierzchniowych. Teraz związkowcy chcą przygotować ustawę, która miałaby chronić interesy pracowników, chcących odpoczywać w weekend. "Solidarność" może liczyć na poparcie polityków Prawa i Sprawiedliwości, chociaż ekonomiści oraz związki pracodawców straszą kosztami dla gospodarki i zwolnieniami. Co może się zmienić po wprowadzeniu ewentualnego zakazu?
Związkowcy chcieli, by w niedzielę handel w sklepach wielkopowierzchniowych był zabroniony. Oznaczałoby to powrót do ustawy sprzed 1974 roku, gdy podobny zakaz rzeczywiście istniał. Obecnie na świecie decyzje o takich ograniczeniach głównie wydają samorządy, jak np. w Wiedniu. W niektórych krajach jednak normą jest, że duży handel w niedzielę jest nieczynny. To okazja, by z galeriami handlowymi konkurowały ulokowane w centrach miast butiki, zaś małe sklepy osiedlowe przynosiły właścicielom zyski. Zdaniem ekonomistów na zmianach ucierpi gospodarka, co odczują wszyscy obywatele.
Pomysł zakazu handlu w niedzielę jednak jest zdecydowanie starszy. Jeszcze za poprzedniej kadencji parlamentu obywatelski komitet "wolna niedziela" zebrał wraz z "Solidarnością" prawie 120 tys. podpisów pod obywatelskim projektem zmian prawnych. Związkowcy i aktywiści twierdzą, że niedziela powinna być czasem przeznaczonym dla rodziny i bliskich.
Będą straty?
Pomysł "Solidarności" zgodnie krytykują ekonomiści. Ich zdaniem to niemożliwe, by kraj, którego 60 procent PKB opiera się na popycie wewnętrznym, nie odczuł negatywnych skutków takiej decyzji. Utrata dodatkowego czasu dla handlu mogłaby spowodować zwolnienie 5-7 proc. pracowników tego sektora. Zdaniem niektórych analityków może chodzić nawet o 80 tys. osób.
Jednocześnie zmniejszą się wpływy do budżetu z tytułu podatków VAT, CIT i PIT, co w efekcie miałoby spowolnić wzrost gospodarczy. Dodatkowo eksperci zauważają, że może mocno uderzyć w handel ustawa podatku obrotowym od sklepów. Ta taksa nałożona na duży handel to jedna z flagowych propozycji PiS i ma zapewnić większe wpływy do państwowej kasy. Nałożenie się dwóch niekorzystnych dla dużych sklepów ustaw miałoby niekorzystnie wpłynąć na branżę i spowodować przerzucenie kosztów na klientów, a zatem wzrost cen. Koszty zmian w prawie odczuliby więc wszyscy.
Kolejną kwestią są społeczne przyzwyczajenia konsumentów. Polacy często nie wyobrażają sobie niedzieli bez wizyty w galerii handlowej czy hipermarkecie. Co się dzieje dzień przed świętem? Do kas ustawiają się wielometrowe kolejki. Z jednej strony oznacza to, że część strat z tytułu zamkniętych sklepów uda się odrobić poprzez zwiększony ruch w sobotnie popołudnia. Z drugiej jednak strony oznaczać to będzie kolejki i niewygodę. Również to nie obywatele będą decydować o tym, kiedy i gdzie robią zakupy.
"Solidarność" ramie w ramię z pracodawcami
Na razie nie wiadomo kiedy do Sejmu trafi projekt ustawy. Wiadomo, że proponowane przez „S” zmiany byłyby elastyczniejsze. Zakaz handlu w niedzielę nie będzie obejmował okresów przedświątecznych, wyprzedażowych, stacji benzynowych oraz miejscowości turystycznych. Również gmina miałaby możliwość wpływania na grafik wolnych od handlu niedziel – mogłaby otworzyć sklepy w czasie miejscowych świąt. To spora zmiana od wcześniejszych zapowiedzi przedstawicieli prawicy, którzy chcieliby bezwzględnego zakazu.
"Solidarnosć" tym razem do boju o wolne święta podchodzi również zdecydowanie lepiej przygotowana. Związkowcy nie chcą zmian w kodeksie pracy, lecz osobnej, obywatelskiej ustawy. Związkowcy współpracują przy tworzeniu tekstu ustawy ze związkami pracodawców.
Zdecydowanie przeciw propozycjom zmian jest Polska Organizacja Handlowa zrzeszająca głównie wielkie korporacje. Jak mówi dla naTemat Alfred Bujara, przewodniczący Sekretariatu Banków, Handlu i Usług NSZZ “S” sam projekt nie jest jeszcze gotowy, ale trwają już prace nad jego kształtem.
Związkowcy zapewniają też, że paradoksalnie zakaz nie odbije się na gospodarce, zakupy zostaną rozłożone na sześć dni a nie siedem, a ciężar wydatków niedzielnych przełożony zostanie na sobotę i piątek. Paradoksalnie jednak na Węgrzech w podobnej sytuacji obroty sklepów wzrosły. Zdaniem działaczy "S" taki efekt może utrzymywać się nawet dwa lata.
— Robiliśmy analizy dwa lata temu, obserwowaliśmy też co się dzieje na Węgrzech po wprowadzeniu podobnego zakazu. Okazuje się, że ludzie kupują na zapas – obroty w soboty wzrosły o 20 procent, zaś w rozliczeniu weekendowym o 6 procent. Ciężar zakupów rozłożył się na piątek i sobotę – mówi Bujara – nie było też zwolnień, paradoksalnie były zatrudniane kolejne osoby by obsłużyć wzmożony ruch w piątki i soboty.
Bujara zauważył też, że na Węgrzech swój "złoty okres" po zmianie prawa zaczęły święcić lokalne kiermasze, festyny i inne formy rozrywki połączonej z małym handlem.
Pomysłom "Solidarności" życzliwym okiem przyglądają się posłowie partii rządzącej. PiS już podczas kampanii wyborczej obiecywał dokonanie podobnych korekt kodeksu pracy. Rozmawialiśmy z posłem Prawa i Sprawiedliwości, który powiedział, że trudno jest oceniać ustawę, której nie czytał. Same zmiany jednak zdecydowanie popiera. Podobnie mówiła dzisiaj w radiowej "Jedynce" posłanka Ewa Tomaszewska, która krytykowała podejście ekonomistów tłumacząc, że nie jest możliwe, by kosmetyczne zmiany negatywnie wpłynęły na ekonomię.
Z pewnością rząd Beaty Szydło pochyli się nad propozycjami zmian proponowanymi przez "Solidarność". Wydaje się wielce prawdopodobne, że obywatelski projekt nie trafi do kosza. I z jednej strony skończy się wyzysk pracowników hipermarketów mających jedną niedzielę w miesiącu wolną, z drugiej zaś zapłacić mogą wszyscy.