
Gotowy scenariusz na film. Taki już co prawda powstał - "Umarłem, aby żyć" (1984) w reżyserii Stanisława Jędrka, ale zdecydowanie warto odświeżyć tę historię. Tym bardziej, że jest naprawdę niezwykła. Jej bohater - Stanisław Tomaszewski "Miedza", żołnierz ZWZ-AK, ceniony artysta-grafik, przeżył własną "śmierć". Niewiarygodne, ale prawdziwe.
Było ciepłe wrześniowe popołudnie, 1941 rok. "Miedza" wyszedł właśnie z siedziby redakcji "Agencji Prasowej" przy ul. Świętokrzyskiej. Miał zadanie do wykonania. W rękawach marynarki ukrył tajne materiały, które zamierzał dostarczyć do jednej z konspiracyjnych drukarni. Szedł na Aleje Jerozolimskie. Niby blisko, ale...
Wiedziałem, że nie zdradzę, ale po wstępnym biciu zdawałem sobie sprawę, co mnie dalej czeka. Z meldunków, jakie otrzymywaliśmy w konspiracji, dokładnie znane mi były metody stosowane przez Gestapo. Mało dociekliwego i rozumowego prowadzenia śledztwa - natomiast dużo bicia i tortur. Równocześnie myślałem, aby w czasie wyprowadzania mnie z lokalu drukarni próbować ucieczki. Oczywiście, było to z góry skazane na niepowodzenie, ale mogli mnie zastrzelić i uniknąłbym w ten sposób dalszego śledztwa.
Perspektywa tortur, rozstrzelania w Palmirach bądź też wywozu do Auschwitz, nie napawała optymizmem. Tomaszewski, wielokrotnie bity, kopany i wydrwiony w siedzibie Gestapo, nie wydał mocodawców. Mało brakowało. Był na skraju załamania, w grypsach przesyłanych za więzienny mur prosił o cyjanek. Nie wierzył w możliwość ucieczki. Aż do momentu, gdy trafił do więziennego szpitala.
Teraz naprawdę czułem, że jestem chory. Policzki mi pałały. Nie minęła godziną, jak do celi przyszli ludzie w białych fartuchach, którzy kazali mi natychmiast zmierzył temperaturę. Miałem silną gorączkę. Pobrano mi próbkę krwi, a wieczorem nie kazano kłaść się spać, tylko iśd z gestapowcami do kancelarii. Słaniałem się na nogach. Gestapowcy trzymali się z daleka. Z pytań, jakie kierował do mnie urzędnik, siedzący za barierą, zrozumiałem, że będę przeniesiony na tak zwaną „szpitalkę” na Pawiaku.
Szpitalne łóżko, dookoła więźniowie z ogolonymi głowami, pielęgniarka dająca zastrzyk. Niby spokojnie, ale tajemniczo. Personel wiedział o przygotowywanej przez polskie podziemie mistyfikacji. Nie zdradzając szczegółów uspokajał chorego. "Miedza" miał symulować nagłe zapalenie wyrostka robaczkowego. Robił, co kazano, ale akcja podejrzanie się przedłużała. Gdy po chorego przyjechało Gestapo, dyrektor szpitala jakimś cudem wyperswadował im myśl o zabraniu zarażonego na Szucha. Tylko Niemcy-szaleńcy chcieliby tam epidemii. Ale obiecali, że wrócą...
Najpierw trzeba je było jednak przywieźć. Gorączkowe poszukiwania mogły wprawić "chorego" w nerwicę. Początkowo żaden trup z kostnic różnych warszawskich szpitali nie był nawet w części podobny do Tomaszewskiego. Zbliżała się godzina policyjna. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby jeden z lekarzy szpitala św. Stanisława nie "wypożyczył" zwłok młodego mężczyzny, który właśnie zmarł na gruźlicę. Najbliżsi denata mieli nazajutrz odebrać ciało...
Byliśmy mniej więcej jednego wzrostu i jednej tuszy. Zasadniczo różniły nas włosy. Ja miałem krótkiego jeża i wąsy, i z takim zarostem widziało mnie ostatnio Gestapo. On miał bujną czuprynę i był bez wąsów. W pewnym momencie lekarz chwycił nożyczki i zaczął strzyc nieboszczyka. Potem pochylił się nade mną, popatrzył mi w twarz, a następnie posmarował trupowi miejsce pod nosem klejem i z ostrzyżonych włosów zaczął mu ulepiać wąsy.
Sukces? Było jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Następnego dnia w miejsce nieboszczyka - jego ciało musiało wrócić tam, skąd je wzięto - znaleziono innego "idealnego" zmarłego. Te właśnie zwłoki wydano rodzinie Tomaszewskiego. Oczywiście za wysoką łapówką. Po mieście rozlepiono nekrologi "Miedzy". Jeszcze tylko pogrzeb na Cmentarzu Bródnowskim i było po sprawie. Zgromadzeni szczerze wylewali łzy za konspiratora. Matka nie wiedziała jeszcze, że żegna zupełnie nieznajomego człowieka.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
