Gotowy scenariusz na film. Taki już co prawda powstał - "Umarłem, aby żyć" (1984) w reżyserii Stanisława Jędrka, ale zdecydowanie warto odświeżyć tę historię. Tym bardziej, że jest naprawdę niezwykła. Jej bohater - Stanisław Tomaszewski "Miedza", żołnierz ZWZ-AK, ceniony artysta-grafik, przeżył własną "śmierć". Niewiarygodne, ale prawdziwe.
– Każdego roku w grudniu w rocznicę mojej śmierci, idę na swój grób. Wybieram zawsze porę wieczorną, aby uniknąć widoku ludzi. Na cmentarzu jest pusto. (...) Grób mój leży na uboczu, dlatego droga do niego jest daleka - zarośnięta wysokimi drzewami, które przy podmuchach wiatru szeleszczą i skrzypią – pisał w "Benefisie konspiratora" Tomaszewski. To nie jest kolejne literackie ubarwienie wspomnień z czasów okupacji, a wyznanie doświadczonego konspiratora. Ten człowiek naprawę musiał "umrzeć", aby narodzić się na nowo...
Z redakcji na Pawiak
Było ciepłe wrześniowe popołudnie, 1941 rok. "Miedza" wyszedł właśnie z siedziby redakcji "Agencji Prasowej" przy ul. Świętokrzyskiej. Miał zadanie do wykonania. W rękawach marynarki ukrył tajne materiały, które zamierzał dostarczyć do jednej z konspiracyjnych drukarni. Szedł na Aleje Jerozolimskie. Niby blisko, ale...
Takich jak on, zaangażowanych w tajną działalność - "Miedza" był fotografikiem, plakacistą, specem od propagandy; autorem m.in. karykatur wyśmiewających Niemców - ostrzegano przez niebezpieczeństwem wpadki. Tomaszewski miał świadomość zagrożenia, ale tego dnia nie spodziewał się, że Niemcy zaczaili się tuż za rogiem. Nie do poznania - ubrani po cywilnemu gestapowcy śledziło każdy jego ruch. W końcu dopadli swą ofiarę. Oszołomiony konspirator obudził się już w ich towarzystwie...
Jeśli nawet zatrzymany wierzył w ucieczkę, szybko wyzbył się nadziei. Momentalnie pod wskazany adres podjechały niemieckie samochody, do których załadowano zarówno jego, jak i pozostałych schwytanych. "Miedza" nie wiedział, gdzie trafi. Już na samą myśl o katowni Gestapo przy Alei Szucha robiło się słabo. Ostatecznie pojechał na Pawiak. A na Szucha i tak jeździł, skrupulatnie eskortowany, po to, aby zeznawać w "śledztwie".
Przyślijcie truciznę!
Perspektywa tortur, rozstrzelania w Palmirach bądź też wywozu do Auschwitz, nie napawała optymizmem. Tomaszewski, wielokrotnie bity, kopany i wydrwiony w siedzibie Gestapo, nie wydał mocodawców. Mało brakowało. Był na skraju załamania, w grypsach przesyłanych za więzienny mur prosił o cyjanek. Nie wierzył w możliwość ucieczki. Aż do momentu, gdy trafił do więziennego szpitala.
Pewnego razu, w grudniu 1941 roku, zabrano go do dentysty, więzień miał jakoby mocno cierpieć z powodu bólu zęba, choć sam nie protestował. Wziął to za zupełny przypadek. Nie wiedział, że został mimowolnie wplątany w misję z gatunku niemożliwych.
To właśnie w czasie zabiegu stomatologicznego "Miedzę" zarażono... tyfusem. Po kilku dniach był wrakiem człowieka, 40 stopni gorączki, ból głowy, mdłości. Wszyscy omijali go szerokim łukiem. Tomaszewski zaczął główkować. Zaraz, zaraz, to był misternie utkany plan ucieczki!
Niebawem, przy udziale wtajemniczonych w spisek pracowników więzienia, wysłano go na oddział zakaźny. Przewlekle chorych więźniów, zagrażających zdrowiu, a nawet życiu innych, przewożono w takich wypadkach do szpitala św. Stanisława na Woli. Tam też trafił "Miedza". To, co działo się potem, było zupełnie wyjątkowe.
Atak ślepej kiszki
Szpitalne łóżko, dookoła więźniowie z ogolonymi głowami, pielęgniarka dająca zastrzyk. Niby spokojnie, ale tajemniczo. Personel wiedział o przygotowywanej przez polskie podziemie mistyfikacji. Nie zdradzając szczegółów uspokajał chorego. "Miedza" miał symulować nagłe zapalenie wyrostka robaczkowego. Robił, co kazano, ale akcja podejrzanie się przedłużała. Gdy po chorego przyjechało Gestapo, dyrektor szpitala jakimś cudem wyperswadował im myśl o zabraniu zarażonego na Szucha. Tylko Niemcy-szaleńcy chcieliby tam epidemii. Ale obiecali, że wrócą...
Tomaszewskiemu pozostał jeden, jedyny dzień. Na kolejny sygnał do "działania" zareagował krzykiem, który momentami przeradzał się w wycie. Zwijał się z bólu. Przybyły lekarz wiedział, że ma do czynienia z aktorską rolą życia pacjenta. Sam udzielał się w konspiracji.
Ostry atak ślepej kiszki, "Miedza" musiał być natychmiastowo operowany - brzmiała lekarska diagnoza. Gestapo wyraziło zgodę na transport na ul. Płocką, gdzie czekali już specjaliści od chirurgii. Profesor dr Józef Grzybowski i dr Leon Manteuffel-Szoege wiedzieli, jak upozorować śmierć pacjenta. W międzyczasie do szpitala miano dostarczyć zwłoki nieboszczyka, wyglądem przypominającego konspiratora. Iście diabelski plan.
Ratowanie trupa
Najpierw trzeba je było jednak przywieźć. Gorączkowe poszukiwania mogły wprawić "chorego" w nerwicę. Początkowo żaden trup z kostnic różnych warszawskich szpitali nie był nawet w części podobny do Tomaszewskiego. Zbliżała się godzina policyjna. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby jeden z lekarzy szpitala św. Stanisława nie "wypożyczył" zwłok młodego mężczyzny, który właśnie zmarł na gruźlicę. Najbliżsi denata mieli nazajutrz odebrać ciało...
Niezwłocznie rozpoczęto akcję. Konspiratorzy przebrani za lekarzy i sanitariuszy wprowadzili "Miedzę" na salę operacyjną. Tuż przy nim położono nieżywego. Wcześniej, dla niepoznaki, owinięto go bandażami, aby zminimalizować ryzyko wpadki.
Za drzwiami czekający i pilnujący porządku funkcjonariusze tajnej niemieckiej policji politycznej. Co jakiś czas informowano ich o przebiegu kilkugodzinnej operacji. Gdyby weszli na salę, wpadliby w szał.
- Jeżeli Niemcy nie potwierdzą na piśmie, iż to jest twój trup, natychmiast przyjdzie druga ekipa lekarzy, którzy już są przygotowani i będą ciebie operować na żywca. Niemcom natomiast powiemy, że odbywały się na salach operacyjnych dwie operacje. I że w zdenerwowaniu pomylono chorych - usłyszał od jednego z lekarzy "Miedza". Zamroczony tą przeraźliwą wizją, już jako zupełnie inny pacjent, został położony w sąsiedniej sali. W międzyczasie, słysząc dochodzące głosy personelu medycznego "walczącego" o życie nieboszczyka, dowiedział się o własnym "zgonie".
Oficjalny powód: zgon wskutek powikłań przy operacji, przeprowadzonej zgodnie z zachowaniem sztuki lekarskiej. Pękniecie wyrostka robaczkowego, dziś zupełnie błahy zabieg, okazało się śmiertelne. Niemcy nawet nie dociekają szczegółów, wiedzą, że w każdej chwili mogą stać się nosicielami tyfusu. Zezwalają, aby zwłoki "sobowtóra" trafiły do kostnicy. Mijają godziny i nic. Gestapowcy nie przychodzą. Są za to osoby, które pomagają "Miedzy" w wydostaniu się ze szpitala. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, nikt nie działał przypadkowo.
Życie po śmierci
Sukces? Było jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Następnego dnia w miejsce nieboszczyka - jego ciało musiało wrócić tam, skąd je wzięto - znaleziono innego "idealnego" zmarłego. Te właśnie zwłoki wydano rodzinie Tomaszewskiego. Oczywiście za wysoką łapówką. Po mieście rozlepiono nekrologi "Miedzy". Jeszcze tylko pogrzeb na Cmentarzu Bródnowskim i było po sprawie. Zgromadzeni szczerze wylewali łzy za konspiratora. Matka nie wiedziała jeszcze, że żegna zupełnie nieznajomego człowieka.
Tomaszewski, który pozostał w ruchu oporu, często palił świeczki na "swoim" grobie. Szybko nauczył się żyć pod nowym nazwiskiem. Teraz był Stanisławem Wiśniewskim.
"Zginął" 15 grudnia 1941 roku jako 28-letni student ASP - napisano później na umieszczonej przy grobie tabliczce. Po raz drugi odszedł z tego świata, tym razem na zawsze, dokładnie 59 lat później, 15 grudnia 2000 roku. Także w Warszawie. Jako profesor wymienionej uczelni.
Prywatnie bohater tej historii, jako mąż siostry Jadwigi Kaczyńskiej - Ireny Jasiewicz-Tomaszewskiej, był wujem braci Kaczyńskich, ojcem chrzestnym Lecha, późniejszego prezydenta.
Wiedziałem, że nie zdradzę, ale po wstępnym biciu zdawałem sobie sprawę, co mnie dalej czeka. Z meldunków, jakie otrzymywaliśmy w konspiracji, dokładnie znane mi były metody stosowane przez Gestapo. Mało dociekliwego i rozumowego prowadzenia śledztwa - natomiast dużo bicia i tortur. Równocześnie myślałem, aby w czasie wyprowadzania mnie z lokalu drukarni próbować ucieczki. Oczywiście, było to z góry skazane na niepowodzenie, ale mogli mnie zastrzelić i uniknąłbym w ten sposób dalszego śledztwa.
Stanisław Tomaszewski "Miedza"
Teraz naprawdę czułem, że jestem chory. Policzki mi pałały. Nie minęła godziną, jak do celi przyszli ludzie w białych fartuchach, którzy kazali mi natychmiast zmierzył temperaturę. Miałem silną gorączkę. Pobrano mi próbkę krwi, a wieczorem nie kazano kłaść się spać, tylko iśd z gestapowcami do kancelarii. Słaniałem się na nogach. Gestapowcy trzymali się z daleka. Z pytań, jakie kierował do mnie urzędnik, siedzący za barierą, zrozumiałem, że będę przeniesiony na tak zwaną „szpitalkę” na Pawiaku.
Stanisław Tomaszewski "Miedza"
Byliśmy mniej więcej jednego wzrostu i jednej tuszy. Zasadniczo różniły nas włosy. Ja miałem krótkiego jeża i wąsy, i z takim zarostem widziało mnie ostatnio Gestapo. On miał bujną czuprynę i był bez wąsów. W pewnym momencie lekarz chwycił nożyczki i zaczął strzyc nieboszczyka. Potem pochylił się nade mną, popatrzył mi w twarz, a następnie posmarował trupowi miejsce pod nosem klejem i z ostrzyżonych włosów zaczął mu ulepiać wąsy.