Jednym z kluczowych argumentów, które zachęciły Polaków do pożegnania poprzedniej ekipy rządzącej był osławiony nepotyzm wśród działaczy koalicyjnego PSL, na który przymykała oko Platforma Obywatelska. Na tych błędach poprzedników chyba niczego nie nauczyło się Prawo i Sprawiedliwość. Jak ujawnia "Newsweek", w zaledwie kilka miesięcy ekipa Jarosława Kaczyńskiego rozdała już setki państwowych posad rodzinom i przyjaciołom.
"Rodzina na swoim" ma się dobrze
Skala nepotyzmu obecnej partii rządzącej może szokować. Po pierwsze dlatego, że w poniedziałek "Newsweek" ujawni listę aż 200 nazwisk, które intratne posady prawdopodobnie zawdzięczają tylko i wyłącznie bliskiej zażyłości z wpływowymi ludźmi Prawa i Sprawiedliwości. Po drugie, zaskakujące są też "kompetencje", którymi ekipa Jarosława Kaczyńskiego kierowała się przy rozdawaniu synekur.
Jak twierdzi Michał Krzymowski z "Newsweeka", kadrową "dobrą zmianę" dokonano nie tylko wśród najbliższej rodziny Jarosława Kaczyńskiego, Witolda Waszczykowskiego, Ryszarda Czarneckiego, czy Bogdana Świeczkowskiego. Na dobrze płatne i wpływowe posady mogli liczyć też były ochroniarz liderów PiS, kolega z podstawówki premier Beaty Szydło, jej były doradca, byli kierowcy mamy i bratowej prezesa PiS, a nawet... ojciec jego makijażystki.
Partie uwikłana w podobne nepotyczne afery zwykle tłumaczą, że koligacje rodzinne lub przyjacielskie nie mogą być przeszkodą przy pozyskiwaniu najlepszych specjalistów. Zwykle tłumaczenia te nie znajdują jednak pokrycia w CV osób, które dostały intratne posady dzięki przyjaciołom z partii rządzącej.
I Jarosławowi Kaczyńskiemu również trudno będzie wytłumaczyć, jakie kompetencje sprawiły, że do szefostwa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa trafiają nauczyciele wychowania fizycznego, a do rady nadzorczej Polskiego Holdingu Nieruchomości fizjoterapeuci.
Ukarać za nepotyzm mogą tylko wyborcy
Zresztą o tym, że dla PiS kompetencje ludzi chętnych do obsadzenia miejsc zwolnionych wskutek powyborczych czystek politycznych nie są najważniejsze powiedziano podobno wprost. – Pamiętajcie, to nie kompetencje są głównym kryterium. Najważniejsza jest lojalność. Powołujemy tylko pewnych ludzi – miał powiedzieć minister skarbu Dawid Jackiewicz na posiedzeniu komitetu wykonawczego PiS, które miało miejsce 10 lutego.
Oprócz utraty zaufania sympatyków partia Jarosława Kaczyńskiego jednak wiele takimi działaniami nie ryzykuje. Jak tłumaczyło Centralne Biuro Antykorupcyjne przy okazji ujawnienia kilka lat temu podobnego procederu w Polskim Stronnictwie Ludowym, "nepotyzm, zatrudnianie rodziny i znajomych same w sobie nie są przestępstwem". – Żeby uznać to za przestępstwo, trzeba zdobyć dowody, że na przykład konkurs był ustawiony pod określonego kandydata. A to bardzo trudne – tłumaczono w CBA.
W rozmowie z naTemat skalę nepotyzmu w Polsce za czasów poprzedniej ekipy rządzącej Tadeusz Iwiński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej porównał do tego, jak wygląda sytuacja w... Afryce. – Tam, gdy ktoś zostaje powołany na wysokie stanowisko i w związku z tym nie zapewni dla ludzi ze swojej rodziny lub grupy etnicznej odpowiednich posad to jest… nikim – stwierdził polityk i afrykanista.
Stare grzechy
Choć nepotyzm zdaje się być w polskiej polityce powszechnym standardem, to jednak problem z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy mają wyborcy. O czym PiS przekonało się już wtedy, gdy po raz pierwszy przejęło władzę. W latach 2005-2007 symbolem nepotyzmu stał się przede wszystkim ówczesny wicepremier Przemysław Gosiewski.
A to dlatego, że jego żona w zastanawiająco łatwy sposób dostała pracę w jednej z rządowych agencji. Podobnie, jak szwagier zastępcy Jarosława Kaczyńskiego. Głośno było wówczas też o żonie wiceministra spraw wewnętrznych Pawła Solocha, która (prawdopodobnie także dzięki Gosiewskiemu) została dyrektorem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.