Książka „Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Dzienniki. Rozmowy” powstała, żeby pokazać prawdziwą twarz artysty kochanego przez ludzi, nielubianego przez krytyków. – Pojawiło się dużo opinii, stwierdzeń i interpretacji wypowiedzi, które krążą przede wszystkim w internecie na temat Zdzisława Beksińskiego – wyjaśnia autor Jarosław Mikołaj Skoczeń.
Beksiński nie był schizofrenikiem zbratanym z piekłem. Nie wierzył w diabła. Cały czas zastanawiał się, czy jest wierzący, ale kto tego nie robi? Przeczytał całą Biblię i miał nadzieję, że po śmierci spotka się z żoną Zosią i synem Tomkiem, który popełnił samobójstwo. Dzienniki, które po raz pierwszy zostały pokazane światu, Beksiński prowadził od 1993 roku aż do śmierci, czyli do 21 lutego 2005 roku.
– Jeżeli chcesz poznać Beksińskiego wrażliwego, osobę żyjącą pełną piersią, z wieloma problemami, z piętnem śmierci, to dzienniki ci w tym pomogą – mówi Jarosław Mikołaj Skoczeń w rozmowie z naTemat.
Jak poznałeś Zdzisława Beksińskiego?
Zdzisława Beksińskiego poznałem w 2000 roku. Współpracowałem wtedy z firmą fonograficzną SPV Poland. Od 1997 roku wydawaliśmy wspólnie pismo o muzyce elektronicznej „Techno Party”. Po śmierci Tomka Beksińskiego w 1999 roku, wymyśliliśmy, że oddamy mu hołd i wydamy płyty zespołu Legendary Pink Dots, z grafikami jego ojca na okładkach. Tomek bardzo lubił ten zespół.
Aby uzyskać zgodę na wykorzystanie grafik umówiłem się na spotkanie ze Zdzisławem Beksińskim. Zaprosił mnie do swojego mieszkania, które znajdowało się na warszawskim Służewie. Bałem się tego spotkania. Obawiałam się, że spotkam osobę nawiedzoną, dziwną, wyobcowaną.
A okazało się, że był inny?
Beksiński najpierw na dole potwierdził, że ja to ja, później jeszcze na górze dokładnie obejrzał przez kamerę umieszczoną w pancernych drzwiach i dopiero wpuścił mnie do domu. Okazało się, że drzwi otworzył mi przesympatyczny starszy pan w krótkich spodenkach i w kraciastej koszuli. I tak go zapamiętałem. Później spotykaliśmy się dosyć często i przeważnie tak właśnie był ubrany. Lubił ciepło i w jego mieszkaniu zawsze tak było. Zgodził się na wykorzystanie grafik, wręcz ucieszył się z propozycji. .
Wydaliśmy ten cykl płyt, dzięki czemu pojawiła się dobra okazja, żeby ponownie spotkać. Później wymyśliliśmy, że wydamy album z grafikami artysty dla Polskiej Akcji Humanitarnej. W owym czasie trwała wojna w Czeczenii i zorganizowaliśmy akcję „Czeczenia - pomóżmy uchodźcom”. Wydaliśmy 1000 ponumerowanych egzemplarzy pięknego albumu, który niestety Beksińskiemu się nie spodobał.
Był niesamowitym perfekcjonistą. Pamiętam, że jak zaniosłem pierwszy egzemplarz albumu, to powiedział, że papier jest za cienki. Był niezadowolony. Później, jak już cokolwiek z nim robiłem, to zawsze miałem obawy, czy sprostam jego oczekiwaniom .
Beksiński nie chodził na swoje wernisaże i wystawy, natomiast wszystko bardzo dokładnie opisywał. Prosił o zdjęcia sal wystawienniczych i rozpisywał, gdzie jaki obraz ma wisieć . To samo dotyczyło pakowania obrazów. Jeżeli wyjeżdżały na jakąś wystawę czy do Sanoka, to wszystko musiało być przygotowane zgodnie z jego poleceniami. Ale i tak przeważnie kończyło się tym, o czym pisał w dziennikach, że „zostało to spieprzone”.
Dzienniki pełniły rolę jego psychologa?
Dziennik był dla niego ujściem tego wszystkiego, co się działo w jego wnętrzu. Zdzisław Beksiński nie potrafił być asertywny, nie potrafił odmawiać. Jeżeli odwiedzała go osoba, której nie lubił, a nie potrafił jej odmówić, to potem w dzienniku pisał na przykład, że „był u mnie ten śmierdziel, będę musiał po nim wietrzyć mieszkanie przez trzy dni”.
Pewnie nie spodziewał się, że kiedyś ktoś wpadnie na pomysł, żeby te dzienniki opublikować?
Myślę, że brał to po uwagę. Beksiński miał manię, żeby pozostawić po sobie jak najwięcej materiałów. Kolekcjonował je. Nagrania magnetofonowe, później wideo, zapiski na karteczkach, pomocnicze rysunki do obrazów - każdy był podpisany, z datą itd. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, które odziedziczyło po Beksińskim niesamowitą ilość dokumentów, która służy teraz historykom i dziennikarzom. Prawie wszystko zostało zdigitalizowane.
Jeszcze jak Beksiński żył myślałem o napisaniu o nim książki , kiedyś próbowałem go namówić na wywiad rzekę, ale odmówił.
Zawsze myślałem, że zabieram mu cenny czas. Kiedykolwiek do niego przychodziłem, to zawsze mi się wydawało, że on w tym czasie najchętniej by malował albo pracował na komputerze nad nowymi grafikami, czy słuchał muzyki, którą bardzo kochał. Z dzienników wyłania się obraz człowieka samotnego. Jakbym to wtedy wiedział to bardzo chętnie odwiedzałbym go częściej .
Jakie były jego talenty?
Był genialnym malarzem, bardzo dobrym grafikiem, tworzył i miksował muzykę, chciał być reżyserem. Myślę, że gdyby nim został, to na pewno tworzyłby bardzo dobre filmy. Ojciec wytłumaczył mu, że w latach 50-tych, kiedy chciał studiować reżyserię, nie byłby twórcą spełnionym. Mówił: „no dobrze, ale jakie filmy będziesz tworzył w takiej Polsce? Będziesz robił to, co ci każą i nie będziesz z tego zadowolony”.
Beksiński żartował porównując się do Wajdy. Wajda został reżyserem, a chciał być malarzem, a ja chciałem zostać reżyserem, a zostałem malarzem. Kiedy skończył architekturę, czyli kierunek, który miał zapewnić mu chleb, bardzo szybko od tego zawodu odszedł. Później szedł już w kierunku fotografii, rzeźby, później malarstwa, które dało mu wolność. Nikt nie ingerował w to co jak i kiedy malował. Był sobie sterem i okrętem.
Kiedy dowiedziałeś się o istnieniu dzienników?
Pojechałem do Sanoka, żeby namówić Wiesława Banacha na wywiad rzekę o Beksińskim - na zasadzie znajomy Beksińskiego z przyjacielem Beksińskiego. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o dziennikach. Mało kto wiedział i nikt nie miał do nich dostępu. Całe przeczytał tak naprawdę tylko Wiesław Banach. Za życia Beksińskiego nikt nie miał dostępu do dzienników nawet żona i syn artysty. Dlatego są tak ważne i tak prawdziwe.
Beksiński mógł w nich swobodnie przekazywać wszystkiego to, co go bolało, za czym tęsknił, co codziennie przeżywał. Wiedział, że dzienniki będą mogły być przeczytane dopiero po jego śmierci. Dlatego jest tam bardzo dużo szczerych wyznań.
Z waszej rozmowie opublikowanej w książce czuć, że Wiesław Banach jest zdystansowany i odnosi się z szacunkiem do Beksińskiego.
Tak. Nigdy nie byli na „ty”. Wiesław Banach nigdy nie wypowiadał się o obrazach Beksińskiego nie oceniał ich. Tylko raz zadzwonił do Zdzisława Beksińskiego i powiedział, że obrazy które artysta przekazał do Muzeum w Sanoku, bardzo mu się podobają. Ja również nigdy nie rozmawiałem z Beksińskim o jego malarstwie. On tego bardzo nie lubił. Jeżeli ktoś mu powiedział: „Zdzisiu, ten obraz jest bardzo piękny”, to Beksiński był gotów go przemalować albo zniszczyć. Unikaliśmy takich sytuacji.
Beksiński był nieufny wobec ludzi, dlaczego?
Dużo opowiadał mi o sytuacjach, w których ktoś chciał wyłudzić od niego obraz. Na przykład zwracał się o pożyczkę 100 tysięcy złotych, a kiedy Beksiński odpowiadał, że nie ma takiej kwoty, to ktoś mówił „ale mistrzu, niech mi pan da jeden albo dwa obrazy, ja sobie je sprzedam, a potem na pewno panu oddam pieniądze”. Później Beksiński pisał w dziennikach, że ludzie chcieli w różny sposób wyłudzić od niego pieniądze, obrazy.
Podobno Beksiński malował obrazy z postaciami Świętych?
Zdzisław Beksiński namalował sporo świętych obrazków w latach 50-tych, kiedy pracował w malarni w Autosanie, w fabryce, którą założył jego dziadek. Tam jego szefem był człowiek, który malował takie obrazki i sprzedawał je na okolicznych bazarach. Kiedyś Beksiński narysował święty obrazek, on na to popatrzył i powiedział, że ma kossakowskie pociągnięcie. Zaproponował mu, że w zamian za farby z fabryki, Beksiński będzie malować święte obrazki.
Polacy są szczególnie przywiązani do świętych obrazów i jestem przekonany, że do dzisiaj, gdzieś w okolicznych wsiach i być może w samym Sanoku, w niektórych domach wiszą te obrazy Beksińskiego, a ludzie się do nich modlą i nawet nie wiedzą, kto jest ich autorem.
Był wrażliwy na krytykę?
Do samego końca krytycy go nie lubili. Atakowali go. Twierdzili, że jego malarstwo nic nie wnosi, że jest kiczem. Beksiński się tym przejmował, było mu przykro. Nie chodził na swoje wernisaże, ani wernisaże innych malarzy. Może również z tego powodu środowisko go nie akceptowało.
A jaki był Zdzisław Beksiński nie - malarz?
W jego życiu było bardzo dużo sprzeczności. Beksiński przygotowywał się na starość. Wiedział, że w jego rodzie mężczyźni żyli długo. Z jednej strony obawiał się starości, że będzie niedołężny i sobie nie poradzi, dlatego kupił drugie mieszkanie, które miało być dla osoby, która miałaby się nim opiekować, a z drugiej strony odżywiał się bardzo niehigienicznie.
Chodził do McDonalda, uwielbiał Coca - Colę. Kiedyś powiedział mi, że jego żona powtarzała mu, że przez to jedzenie źle skończy. Z jednej strony wydawało się, że już mu nie zależało na życiu, a z drugiej strony je kochał. Chciał żyć i jeszcze tworzyć.
W chwili śmierci był po 70-ce i świetnie poruszał się w nowinkach technologicznych. „Składał komputery”, kupował najnowsze oprogramowanie, świetnie się w tym orientował. Od 1993 roku prowadził dziennik w komputerze, a wtedy jeszcze nie było internetu i mało osób tak pracowało. Miał najnowsze aparaty cyfrowe i sprzęt do odtwarzania muzyki. Był przeciwieństwem Tomka, który pisał na maszynie do pisania. Kiedy Tomek chciał nagrać jakiś film, albo zrobić coś na komputerze - zlecał to ojcu.
W dziennikach jest też bardzo dużo o samotności Beksińskiego i dużo miłości do pani Zofii i do Tomka. Odnosi się też pośrednio do wiary, pisze, „może kiedyś się spotkamy, usiądziemy i porozmawiamy, wyjaśnimy sobie wiele rzeczy, których nie zdążyliśmy zrobić za życia”. Pisze, że na półce w łazience przesunęła się szczotka pani Zosi, więc może dała jakiś znak i chce go przed czymś ostrzec? Coś przekazać.
Co czytelnik wyniesie z kolejnej z rzędu publikacji o Zdzisławie Beksińskim?
Książka powstała po to żeby pokazać Beksińskiego jakim był naprawdę. Bez kreowania, bez zmyślonych historii, bez fałszu który zbudowali ludzie wokół jego życia i twórczości. Beksiński nie chciał niczego narzucać. Nie nadawał obrazom tytułów, nie chciał niczego sugerować odbiorcom jego sztuki. Uważał, że po to delektujemy się sztuką, żeby dawała nam możliwość odkrywania jej.