Miało być tak: kupujesz działkę, by postawić na niej dom. Wysyłasz do starostwa powiatowego 4 kopie projektów, mapkę terenu wraz z dokumentacją działki (wypis z planu zagospodarowania przestrzennego albo decyzję o warunkach zabudowy). Po 30 dniach, o ile urząd lub sąsiedzi nie zgłoszą protestów, można budować. Proste? Pewnie, że tak, ale rewolucja w prawie budowlanym nie nastąpiła.
– No nie wiem, co państwu powiedzieć. Niby wszystko jest ok, ale nie możecie przedstawiać nam szkicu narysowanego na komputerze, przydałaby się jakaś pieczątka, najlepiej kogoś z uprawnieniami – tyle usłyszeli od urzędnika w Olsztynie państwo D. Rozpocząć budowę „domu na zgłoszenie” próbują już od pół roku. Jednak regularnie co 29 dni otrzymują pytanie do złożonej dokumentacji i ciuciubabka trwa.
Jeszcze bardziej komediowo było w Krakowie. Inwestor chciał doświetlić sobie wnętrze domu i część ściany budynku wymurować z luksferów. Urzędnik stwierdził jednak, że taka zmiana w projekcie „jest już bardzo istotna”, wręcz niebezpieczna dla jego mieszkańców i zaprotestował żądając pozwolenia na budowę. Kolejny inwestor rozczarowany rewolucją budowlaną tak pisze na jednym z forów budowlanych:
To tylko kilka dowodów na to, że rewolucja w prawie budowlanym nie doszła do skutku. Mimo wprowadzonych 28 czerwca 2015 rzekomych ułatwień w Prawie Budowlanym w Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa odnotowało zaledwie 6 tys. budów domu na zgłoszenie. Za to ponad 62 tys. budów rozpoczęto w oparciu o rozbudowaną procedurę pozwolenia na budowę. Dlaczego to nie działa?
Rewolucja, której nie było
Między innymi chodzi o nieprecyzyjny przepis o wymogu zawarcia w zgłoszeniu informacji o oddziaływaniu budowli na sąsiednie działki. – Jest to opisane w przepisach budowlanych. Wystarczy budować 4 metry od granicy działki sąsiada. Albo 3 metry pod warunkiem, że w elewacji budynku nie będzie okien. W praktyce na tej podstawie przejęci swoim powołaniem urzędnicy blokują takie zgłoszenia jak się da – opowiada właściciel firmy budującej domy.
Urzędnicy chcą, aby informację o oddziaływaniu sporządził architekt, który nanosi projekt na mapę działki. Sprawdziliśmy, dla inwestora to koszt sięgający ok. 2 tys. złotych. Urzędnicy życzą sobie także przygotowania szkicu usytuowania obiektu budowlanego. Teoretycznie powinna wystarczyć mapa w skali 1:1000, którą za 35 zł uzyskamy w Urzędzie Gminy. To jednak zazwyczaj nieczytelne ksero. Odpowiednia mapka, taka jaką życzy sobie otrzymać urząd kosztuje u geodety ok. 1000 zł. A najlepiej byłoby (dla urzędnika), gdyby całość dokumentów związanych ze zgłoszeniem również przygotował i przybił na nich pieczątkę branżowy specjalista, bo urzędnik boi się odpowiedzialności za budowę. Sprawdziliśmy ile to kosztuje. W jednej z firm architektonicznych taką usługę wyceniono nam na 4700 zł plus VAT i koszty projektu.
Terror projektantów?
Miało być zupełnie inaczej. Uchwalone w ubiegłym roku przepisy o zgłoszeniu budowy mówią jedynie o druku zgłoszenia, 4 kopiach projektu oraz komplecie informacji o przeznaczeniu i statusie działki. Koniec listy. Te ostatnie dokumenty w dwa tygodnie uzyskamy w gminie nie wydając więcej niż 300 zł. Minimum formalności nakazywałby zdrowy rozsądek, bo większość działek budowlanych ma dokładny opis, co można na nich postawić. Rola urzędnika z wydziału budownictwa to jedynie sprawdzenie czy projekt zgadza się z planem zagospodarowania czy warunkami zabudowy. Żądając większej liczby papierków, pieczątek urzędy rzucają kłody pod nogi inwestorom. Nie tylko z lenistwa i indolencji. Nietrudno się domyślić, że chodzi o także pieniądze.
– Gdyby połowa inwestorów planujących budowę domu skorzystała z uproszczonego systemu do architektów i geodetów nie trafiłoby 150 mln zł rocznie. Nie wierzę, że ktoś to odpuści taki rynek pozwalając Kowalskiemu budować łatwo i prosto - szacuje właściciel firmy stawiającej domy jednorodzinne. Ma własne projekty i wie jak przygotować zgłoszenie, a jednak od 9 miesięcy żaden z jego klientów nie rozpoczął budowy w tej uproszczonej procedurze. Dodaje, że szybko pozbawia złudzeń inwestorów i dla świętego spokoju proponuje budowę z pozwoleniem.
Przypomnijmy, że przygotowując zmiany w prawie urzędnicy ministerialni zakładali, że z uproszczonych procedur skorzysta 30 tys. inwestorów rocznie. Przeciwko zmianom projektowała m.in. Izba Architektów. Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa przygotowuje dalsze zmiany w systemie pozwoleń na budowę. Kto by przypuszczał, że zamiast przyjemności z tworzenia, zderzymy się z ciężarem formalności. Obecnie oceniane są one tak:
Uczciwe relacje między obywatelem i państwem powinny wyglądać tak, że albo to ja decyduję w jakim domu mam mieszkać i ja kupuję odpowiadający mi projekt, albo państwo dla danej działki obligatoryjnie zapewnia projekt zgodny z lokalnym ładem przestrzennym, z którym można się zapoznać jeszcze przed zakupem działki. Każdy inny model sprowadza się do tego, że najpierw rujnujesz się na zakup wymarzonej działki, a później jesteś zmuszony do upokarzającego chodzenia i robienia komuś laski w gminie, żeby łaskawie zgodził się np. na dach dwuspadowy z dachówką czerwoną zamiast czterospadowego z dachówką brązową, który akurat bardziej spodoba się jakiemuś zawodowemu zabiurkowcowi.
Wybudowałem już trzy domy. Terror urzędniczy i projektancki osiągnął szczyt absurdu!!! Kilkakrotnie czytałem co wolno, a czego nie wolno po 28 czerwca 2015. Jest gorzej niż było. Dowolność interpretacji jest tak duża, że radzę nie budować. A jeżeli już to wyłącznie z pozwoleniem na budowę! Poza drobnicą i tak potrzebna pełna dokumentacja, z tym, że mając papierek unika się terorysty urzędasa z gminy!!! Idealny sytem wymuszania łapówek...