Zaczyna się prozaicznie - przestajesz poznawać się w lustrze. W ramach walki ze zbędnymi kilogramami, kupujesz buty do biegania. Robisz rundkę wokół domu, potem dwie. Parę miesięcy później potrafisz przebiec naście kilometrów i nie umrzeć z wysiłku. Waga leci w dół, a ty myślisz: “Dobrze idzie, a gdyby tak pobiec ten maraton?”. Kupujesz kolejne buty, odbierasz numerek startowy i nie zatrzymujesz się przez 42 kilometry. Na mecie szalejesz ze szczęścia, a w głowie już planujesz kolejny start - Maraton Warszawski? Bostoński? Chyba, że nazywasz się Andrzej Gondek - wtedy myślisz: Sahara? Antarktyda?
Ultramaratony z tymi “normalnym” wspólny mają głównie źródłosłów. Dość powiedzieć, że dotarcie do mety zajmuje minimum cztery dni, na przestrzeni których uczestnik pokonuje 200 kilometrów z dużą górką. W niemal 50-cio stopniowym upale. Z plecakiem na plecach, w którym musi zmieścić zapasy na całą wyprawę. Andrzej Gondek jako pierwszy Polak w historii przebiegł cztery pustynne ultramaratony. W rok. Jednocześnie pracował na etacie i wychowywał w raz z żoną dwójkę dzieci. Jak to możliwe? Zapytaliśmy.
Chciałam zapytać o najbardziej ekstremalne sytuacje jakie mogą się zdarzyć podczas ultramaratonu, ale to właściwie bez sensu - sama jego idea to dla przeciętnego Kowalskiego kosmos. Proszę więc powiedzieć, czy do biegania maratonów na pustyniach można się w ogóle przyzwyczaić?
Można i należy przygotować się do tak ekstremalnego biegu. Natomiast równie ważne jest odpowiednie doświadczenie zebrane podczas takich biegów, które pozwoli przeżyć na pustyni i dobiec do mety. Pamiętam dobrze swoją pierwszą, jak i ostatnią pustynię i widzę zmiany - zarówno jeśli chodzi o przygotowanie jak i metody radzenia sobie z przeciwnościami.
To jak było na tej pierwszej pustyni?
Pierwsza była Sahara. 46 stopni w ciągu dnia, 0 - 1 stopień w nocy. Jadąc tam miałem ogromną pokorę, która zakrawała wręcz na lęk i niepewność, co do tego, jak mój organizm będzie się zachowywał na dziesiątym, czy na 150. kilometrze w takim słońcu. Jak będzie wyglądała moja regeneracja, bo przecież każdego dnia etap liczy kilkadziesiąt kilometrów i po krótkiej przerwie regeneracyjnej trzeba stanąć znów na linii startu i …biec…i walczyć…Dodatkowo cały dystans, czyli 250 kilometrów, pokonuje się w formule samowystarczalności - zawodnik musi mieć w plecaku wszystko, co niezbędne do przeżycia tych pięciu dni.
Najlepszym dowodem mojej ewolucji jako ultramaratończyka nie jest nawet przygotowanie fizyczne, które oczywiście mogło być wtedy lepsze, ale przygotowanie sprzętu. Weźmy buty. Przed wyjazdem konsultowałem z kolegami, jakie powinienem zabrać. Ktoś zasugerował: “Weź takie, w których ci wygodnie”. Wziąłem więc te, w których biegałem codziennie po ulicach Warszawy czy po Lesie Kabackim, bo były właśnie najwygodniejsze. CZy choćby waga plecaka – na Saharze po spakowaniu mój plecak ważył 10,5kg, a na Atacamie już tylko …7,5kg. Ktoś powie to tylko 3 kg,ale proszę mi wierzyć te 3 kg na 180 km może „ważyć” jak 30 kg.
Okazało się, że pustynia to nie las Kabacki?
Dokładnie. Pustynia to również nie miękki, złoty piasek z widokówek. To skały, góry i kamienie, jedne bardziej, inne mniej ostre, które skutecznie zdewastowały moje obuwie, a co za tym idzie - również moje stopy. Były odciski, wypadające płytki paznokciowe, obtarcia i tak dalej.
Jaki moment tamtego biegu pamięta Pan najlepiej?
Pierwszy etap liczył 46 kilometrów, drugi miał być krótki - 32-kilometrowy. Pomyślałem: “32 kilometry - super sprawa, trzy godziny i jestem w kolejnej bazie. Okazało się, że te 32 kilometry biegliśmy dłużej, niż 46 dnia poprzedniego. To był typowo górski etap, a jego ostatnie, szczytowe odcinki pokonywaliśmy wspierając się na takich specjalnych linach ułożonych wzdłuż trasy, by nie odpaść od szlaku Kolejnym etapem był tak zwany “long stage”, czyli odcinek, kiedy pokonuje się jednorazowo od 80 do 100 km. Ma on miejsce między 140 a 240 kilometrem, czyli ma się już trochę w nogach, jest się trochę zmęczonym, trochę odwodnionym, bo od trzech dni jest się wyłącznie na żelach, żywności liofilizowanej i z ograniczonym dostępem do wody (max 10,5 litra wody dziennie). Przychodzi więc ten czwarty dzień - dzień prawdy. Jeśli się odpowiednio gospodarowało siłami i energią na pierwszych trzech etapach, to tutaj można wiele nadrobić i odwrotnie - jeżeli się za bardzo harcowało, to ten czwarty etap mówi: “Sprawdzam” i można odpaść, można stracić wszystko.
Kiedy ukończyłem ten etap, czułem się jak zwycięzca całego biegu. Mimo, że czekał mnie jeszcze ten ostatni - 42 kilometrowy. Był tylko jeden problem: rano nie byłem w stanie ustać na nogach. Stopy były tragicznie opuchnięte, po kilkanaście odcisków na każdej. Bolało jak leżałem i trzymałem stopy oparte o podłoże. Musiałem podkładać puste butelki pod nogi w taki sposób by stopy lekko i swobodnie wisiały 2-3 cm na ziemią. Obolałe nogi, stawy, tragicznie napięte mięśnie. Chciałem pójść wysłać maila do rodziny, ale stanowisko z komputerami był ode mnie jakieś 200 metrów, do niego kolejka - 40 minut stania w słońcu. Uzmysłowiłem sobie, że nie dam rady dojść do tej kolejki, a już na pewno nie będę w stanie tyle wystać. Zainwestowałem więc całe pięć euro w rozmowę przez telefon satelitarny. Prze 30 sekund, bo tyle ona trwała, zdołałem tylko powiedzieć, że jestem na kolejnym etapie, ale nie wiem czy pobiegnę dalej.
I jak to się skończyło?
Rekonwalescencja, cały dzień leżenia w namiocie, trochę tabletek przeciwbólowych, trochę przeciwzapalnych…
Trochę? Chyba końska dawka?
Nie, nie, z lekami nie można przesadzić. Chodziło tylko o to, żeby trochę zaopatrzyć ból, stan zapalny i zregenerować mięśnie. A przede wszystkim, by zeszła opuchlizna i by móc… włożyć stopy do butów na ten ostatni etap. Na ostatnim odcinku już nie ma przebacz - choćby na czterech, choćby podpierając się kijem, trzeba dobiec, w najgorszym wypadku dojść, do mety. Po całym dniu leżakowania, z nogami w górze, następnego dnia obudziłem się o piątej rano. Stanęłam na nogach, porozciągałem mięśnie, rozgrzałem i jakoś poszło. Nauczyłem się wtedy, że organizm ma to do siebie, że adoptuje poziom bólu.
Co to oznacza?
Mózg odbierając impuls pod tytułem “ból”, kiedy on jest długotrwały, przesuwa tę nasza wewnętrzną granicę bólu coraz wyżej, więc to, co mnie boli teraz, za pięć minut przestanie, bo mózg będzie to „czytał” jak normalny impuls.
I zacznie boleć coś innego?
Tak, albo po prostu przestajemy ten ból odczuwać. Jest jeszcze zasada, a właściwie jest to fizjologia, czyli tzw. “bramkowanie bólu”, która mówi o tym, że mózg odbiera tylko jeden impuls bólowy - ten najsilniejszy. Jeśli boli mnie więc prawa noga, to jak się uderzę w lewą, to będę czuł tylko ją. W sportach wytrzymałościowych fizyczność i przygotowanie sportowe stanowi tak naprawdę jedynie 40 proc. sukcesu. 60 proc. to głowa - to, ile jesteś w stanie znieść, ile razy jesteś w stanie upaść i ile razy wstać i biec dalej. Często powtarzamy sobie, ze to dobrze, ze czujesz ból – bo to oznacza, że jeszcze żyjesz…
Można zablokować ból - zgoda. A co ze strachem? Na trasie ekstremalnego biegu chyba łatwo popełnić błąd, przeszacować siły?
Staram się przede wszystkim bardzo dobrze przygotować. Pamiętać o detalach, o tym, żeby mieć absolutnie odpowiedni sprzęt. Starm się też pozytywnie nastrajać przed starem - móiac sobie,ze jesteś Andrzej bardzo dobrze przygotowany. Na etapie planowania, tak jak i w biznesie, stosuję krytyczną analizę, która pozwala zidentyfikować mi wszelkie ryzyka i przygotować i odpowiedni sprzęt i odpowiednie scenariusze/taktyke na zawody, na poszczególne etapy. przed wyjazdem nie popełniam błędów. Słucham też żony. Pamiętam jak przed ostatnim wyjazdem na Wadi Rum doradziła mi, żebym wziął kurtkę od deszczu. Powiedziałem, że ja przecież nie jadę do Wielkiej Brytanii, tylko na pustynię. I co? I przez pierwszą noc i dzień non-stop padało. Dziękowałem, że jej wtedy posłuchałem (śmiech).
W ten sposób staram się minimalizować ryzyko związane z utratą zdrowia, czy wręcz życia. Będąc już na miejscu trzeba przestrzegać kilku zasad. Przede wszystkim: “keep the energy”. Po biegu nie łażę po obozie i nie socjalizuję się ze wszystkimi dookoła, tylko od razu wracam do namiotu, jem i idę spać, aby jak najwięcej czasu spędzić w poziomie. Regeneracja to podstawa.
Na trasie nie mamy dostępu do bieżącej wody, dostajemy tylko butelki - 10,5 litra dziennie. Trzeba tym odpowiednio gospodarować. Pijąc wodę nie można szaleć i w punkcie kontrolnym złapać butelki wody i wypić jej na raz, bo to wszystko przeleci i spowoduje dodatkowe wypłukanie mikroelementów z organizmu, a w konsekwencji może doprowadzić do biegunki czy zaburzenia gospodarki elektrolitowej. Podczas każdego biegu mam dokładnie rozpisane co i w który momencie będę brał - żel, sole mineralne, izotoniki.
Niektórzy zawodnicy ustawiają sobie specjalne pikadełka w zegarkach, żeby nie zapomnieć o piciu i jedzeniu, co podczas biegu nie jest trudne, bo wchodzimy wtedy w swego rodzaju trans - oddzielamy głowę od reszty organizmu, żeby nie dostawała negatywnych impulsów z całego ciała, żeby nie pojawiały się negatywne myśli. Postępując w ten sposób jest duża szansa, że bieg ukończymy.
O czym się w takim transie myśli?
Mam wiele technik motywacyjnych, ale nadrzędna zasada to: “Myśl pozytywnie”. Nawet jeśli rozmyślasz o problemach, które zostawiłeś tutaj, w kraju, to myśl jak ten problem pozytywnie rozwiążesz po przyjeździe.
Wyobraża Pan sobie wielką pizzę, którą zje Pan po powrocie?
Nie wolno tak myśleć, przynajmniej nie przez pierwsze cztery dni. Ewentualnie potem, przed ostatnim etapem, kiedy jest już więcej niż prawdopodobne, że się te całe zawody ukończy. Wcześniej nie, bo takie myślenie bardzo szybko degraduje psychikę, niszczy motywację.
Na Saharze dobiegłem w pewnym momencie do młodego Austriaka. Zasada jest taka, że biegnie się w ciszy - nikt z nikim nie dyskutuje, bo trzeba “oszczędzać energię”. Biegniemy więc w tej ciszy, na pustyni, termometr wskazuje 46 stopni, gorąco jak w piekle, a on do mnie: “Napiłbym się piwa”. W pierwszym monecie trochę mnie zatkało, ale potem opowiedziałem mu, że rozmowa o takich rzeczach nie ma sensu. Wiadomo, przecież, że napiłbym się tego piwa, ale gdybyśmy dalej rozmawiali, to pewnie doszlibyśmy do tego, że najchętniej to bym wypił to piwo nad basenem, pod parasolką. Kiedy dookoła ma się tyle niesprzyjających czynników, zakłóceń to łatwo od jednego piwa dojść do wniosku, że to śmiganie po pustyni jest w ogóle całkiem bez sensu.
Kolejną techniką jest grywalizacja… z samym sobą. Ja praktykuję system nagród, czyli mówię sobie, że jak dobiegnę do tej wydmy, to wezmę kęs żelu, albo wypiję łyka izotoniku. Oczywiście, człowiek się trochę w ten sposób oszukuje, bo i tak trzeba ten żel zjeść i wypić izotonik, ale to pozwala na jakiś czas zająć głowę. Ponadto przeskalowuję też zegarek. Kiedy biegam normalnie,treningowo po 30-40 kilometrów, to zegar co kilometr podaje mi parametry. Na pustyni nie robię tego co kilometr, bo kiedy po pierwszym piknięciu zobaczyłbym, że zostało mi jeszcze 249 kilometrów, to totalnie bym się zdemotywował (śmiech). Dlatego pika co pięć km, to pomaga, szybciej ubywa dystansu, jesteś coraz bliżej mety.
Skoro Pan tak mówi.
No tak, bo jeśli mam do pokonania 50 kilometrowy etap i pika po pięciu kilometrach, to świadomość, że zostało jeszcze tylko 45 lepiej brzmi niż 49. Trzeba szukać zawsze pozytywów.
Mam też swój autorski patent na motywację, nazywam go techniką “radio”. Uwielbiam słuchać komentatorów sportowych - Zimocha, Szpakowskiego, Szaranowicza. Biegnąc przez tą pustynię, w głowie prowadzę narrację głosem Tomasza Zimocha. Wyobrażam sobie, że ta transmisja idzie na żywo w radiu, przed którymi siedzą moi znajomi i rodzina. Potrafię tak opowiadać sobie, komentować zawody, w których biorę udział przez….. przez trzy, cztery godziny. Nawet teraz jak o tym myślę, mam dreszcze, a na pustyni te dreszcze, te emocje, są mi niezwykle potrzebne do tego, żeby stawiać kolejne kroki. Aż chce mi się wyjść pobiegać. A przy okazji pozdrawiam i dziękuję Panom komentatorom za ich nieuświadomioną motywację mojej osoby.
A co powtarza sobie w głowie człowiek, kiedy mówią mu: “Stary, po co ty to w ogóle robisz? Nie wystarczą ci zwykłe maratony?”
Mówię, że każdy ma swoje wyzwania, ambicje. Zaczynałem od tego, że pewnego dnia po prostu poszedłem pobiegać - chciałem zrzucić kilkadziesiąt kilogramów. To był początkowy cel. A że jestem osobą, która jasno zdefiniowane cele lubi, zawsze łatwiej mi się przygotować, kiedy taki cel mam. Po zrzuceniu kilogramów, kolejnym celem był więc maraton. Szkoda było ten kapitał zmarnować (śmiech) Po przebiegnięciu kilku, pomyślałem, że samo bieganie po ulicy jest fajne, udział w tych wielkich wydarzeniach to, owszem, ogromne przeżycie, ale teraz wiem, że to co mnie najbardziej wciąga to właśnie bieganie po pustyni. Tu liczy się nie tylko przygotowanie fizyczne, ale też mentalne i sprzętowe. Złożoność tej dyscypliny jest zdecydowanie większa, niż podczas zwykłego maratonu ulicznego - kończę jeden bieg i jutro mam kolejny maraton. Muszę się więc zregenerować, nauczyć organizm, że ma tylko osiem godzin odpoczynku. Zarządzić psychiką.
Udział w ultramaratonach bardzo mnie wzmacnia, hartuje. Na pustyni przeżywam ileś kryzysów, stresów, upadków i wzlotów - tego jest bez liku. Człowiek szybko musi więc nauczyć się zarządzania tymi problemami. Po powrocie do kraju mam ogromną wewnętrzną siłę, jestem przekonany, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że można robić rzeczy fascynujące, niestandardowe, dawać wzór swoim dzieciom. Bardzo mi zależy, żeby widziały, że mają sprawnego tatę - z pasją i sukcesami nie tylko tymi zawodowymi, ale też sportowymi. Że pomimo tych 42 lat na karku można robić rzeczy nieoczywiste i, być może, czasami dla innych niezrozumiałe.
Często spotyka się Pan z takimi opiniami?
Odbiór jest na ogół pozytywny. Jest uznanie za to, co się zrobiło, gdzie się było, biegało, ale pytanie “Dlaczego?” w końcu zawsze się pojawia. Daleko z resztą nie trzeba szukać: najlepszym tego przykładem jest moja żona.
Jeszcze się nie przyzwyczaiła?
Można powiedzieć, że zaakceptowała mój wybór. To, że mam taką, a nie inną pasję. Przede wszystkim jednak rozumie to, że wyjeżdżając na pustynię, muszę być bardzo dobrze przygotowany. Na pustyni jestem co prawda tylko pięć czy sześć dni, ale żeby się do niej dobrze przygotować, to muszę przynajmniej pół roku być w bardzo mocnym reżimie - zarówno treningowym oraz jeśli chodzi o styl życia.
Jak wygląda taki zwykły dzień podczas przygotowań?
Nie jestem profesjonalistą, co chciałbym podkreślić. Jestem profesjonalnym amatorem. Oznacza to tyle, że nie utrzymuję się z biegania. Nie mam sponsorów. Mam za to rodzinę, dwójkę dzieci i pracę zawodową na bardzo odpowiedzialnym stanowisku, w której muszę spędzać określoną ilość czasu. Trenuję więc pięć razy w tygodniu. Same treningi są różnorodne - szybkościowy, interwałowy, budowanie siły biegowej, wytrzymałości.
Mam też swój określony czas na treningi. Nie jest tak, że zaraz po przyjściu do pracy rzucam teczkę, wskakuję w buty, “lajkry” i rzucam: “Kochanie, wracam za trzy godziny”. Mam swoje obowiązki domowe. Czekam więc do momentu, kiedy dzieciaki już śpią, a żona zajmuje się swoimi sprawami. Wybija 21 - wtedy wychodzę. W weekendy, kiedy mam długie wybieganie, umawiamy się zazwyczaj, że wracam na śniadanie. Pobudkę mam wtedy o 5, tak żeby na 9 być już z powrotem. Takie są zasady. Staram się, żeby to moje bieganie było z jak najmniejszą szkodą dla mojej rodziny. Z drugiej strony tych treningów rzeczywiście trochę jest. Tygodniowo biegam w sumie od 80 do 130 kilometrów tygodniowo.
A jak w pracy patrzą na to pana bieganie?
Mam swoje priorytety - rodzina, praca i pasja - w tej niezmiennej kolejności. Nie jest tak, że nagle pasja wysuwa się na pierwsze miejsce, a ja zawalam pracę czy rodzinę. Tego się trzymam, jeśli pojawiają się jakieś dylematy. Nie mogę sobie pozwolić by pasja zdominowała rodzinę czy zawodowe obowiązki. Podczas przygotowań do projektu Czterech Pustyń, kiedy wiedziałem, że nie będzie mnie w kraju dwa miesiące, oficjalnie zapytałem swojego pracodawcę, co on na to. On, ku mojej uciesze, dał zielone światło. Zapewnił też, że mam wsparcie firmy. Z tego mojego biegania płynie z resztą obopólna korzyść. Widzę przełożenie doświadczenia, jakie zdobywam podczas maratonów, na to, co robię w biznesie, w pracy. Mądrość moich szefów polega na tym, że potrafią to dostrzec i w fajny sposób wykorzystać, zaprezentować jako element mojego leadershipu. Oczywiście pod warunkiem ,ze sukcesy w sporcie idą w parze z sukcesami zawodowymi . No ,ale to jest oczywiste dla obu stron.
Jakie nowe cele przed Panem?
Po zaliczeniu Czterech Pustyń miałem moment refleksji - no i co dalej? Mam za sobą właściwie największe tego typu wyzwanie. Niespodziewanie z pomocą przyszła rodzina. Pod choinkę dali mi książkę: katalog biegów ekstremalnych na całym świecie z podziałem na poszczególne kontynenty. Część już mam zaliczonych, ale jest to świetny przewodnik, aby zorganizować sobie przyszłość.
Na razie na horyzoncie majaczy Yukon Arctic Ultra - 700 km biegania w ciężkich śniegach, niskich temperaturach, z elementami survivwalowymi. Są też klasyczne ultramaratony - Spartathlon czy Bieg Doliną Śmierci - 250 kilometrów ciągłego biegu jednoetapowego. Choć mnie bardzie ciągnie w teren…Myślę też o własnych projektach - organizacji biegu wokół Polski, czy samotny bieg środkiem Australii, jednym z najbardziej znanych szlaków aborygeńskich – dystans ok. 1100 km. Wyzwań jest wiele, ale muszę dobierać je pod takim kątem, żeby nie zaniedbywać ani rodziny, ani pracy.
Z drugiej strony staram się też dzielić swoimi doświadczeniami i to nie tylko z zakresu technicznego przygotowania do biegów ultra, ale przede wszystkim z zakresu treningu mentalnego. Prowadzę wiele wystąpień publicznych, treningów, czy tzw. power speech’y, które inspirują i motywują do poszukiwania tych swoich pasji, realizacji marzeń, pracy nad sobą, walki z własnymi słabościami, ograniczeniami i przesuwania własnych granic. Bo bardzo często to co sprawia ,ze nie osiągamy sukcesu to nasza własna psychika, granica którą sami sobie ustalamy, a którą możemy i którą warto przesuwać.