„W dzisiejszych czasach wyjść z dzieckiem do restauracji jest tak naturalne, jak weekendowe zakupy” – takie motto widzę na facebookowym profilu restauracji „Kura Domowa”. Może i tak, choć patrząc z perspektywy osoby „niedzieciatej”, galeria handlowa oferuje zdecydowanie więcej dróg ewakuacji: łatwiej wskoczyć na schody ruchome i przed atakiem małoletniej furii schronić się na piętrze, niż zmienić stolik w ulubionej knajpie na taki, który klientów niewprawionych w wychowawczych bojach odseparuje od ściany płaczu, pisku czy nawet wesołego, ale nieprzerwanego gaworzenia.
Czy to, że nie jestem skłonna poświęcić własnych błogich obiadogodzin na rzecz kulinarnej edukacji najmłodszego pokolenia, czyni ze mnie złą osobę? – Nie ma restauracji dla wszystkich – śmieje się Anna Naszewska, właścicielka wspomnianej „Kury Domowej”. – Rodziny z dziećmi to klienci specyficzni i żeby stworzyć miejsce, w którym zarówno oni, jak i inni goście będą czuli się dobrze, trzeba dokładnie poznać ich potrzeby – tłumaczy zdroworozsądkowo. A ja zastanawiam się, dlaczego do tej pory stronami w debacie pod tytułem „Dzieci w restauracji – za i przeciw” byli z jednej strony broniący ciszy obiadowej jak niepodległości bezdzietni, a z drugiej bezkrytycznie przyjmujący wszelkie zachowania swoich pociech rodzice. Być może, aby pogodzić interesy obu tych grup, wystarczy „problem” obejrzeć od kuchni?
Rodzice wiedzą najlepiej
– Otwierając restaurację wiedzieliśmy, że musi to być miejsce przyjazne dzieciom – mówi Dorota Dobrowolska-Na Nagara, moja druga rozmówczyni, właścicielka tajskiej restauracji Basil & Lime. Zarówno ona, jak i Anna Naszewska z „Kury” zdawały sobie sprawę, że dziecko w restauracji to nie lada wyzwanie. – Kiedy zostaje się rodzicem, perspektywa w wielu kwestiach zmienia się o 180 stopni. Wyjścia do restauracji nie są tu wyjątkiem – mówi, dodając, że na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat zarówno mamy, jaki tatusiowie zaczęli kategorycznie odmawiać zamykania się z dzieckiem w czterech ścianach.
W „Kurze” regularnie bywają już noworodki, co nikogo z obsługi nie dziwi. – Świeżo upieczeni rodzice nie pójdą do każdej restauracji, bo nie ma tam odpowiedniego wyposażenia. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach wyjście z dzieckiem przestało być traktowane jak wyprawa na koniec świata – tłumaczy restauratorka.
– W Warszawie można znaleźć wiele miejsc, w których rodzice z małymi dziećmi będą czuli się dobrze – mówi Dorota Dobrowolska-Na Nagara, dodając jednak, że w dużej liczbie z nich zdarzają się niedociągnięcia, na przykład jeśli chodzi o higienę: – Zabawki czy krzesełka nie zawsze są utrzymywane w czystości – tłumaczy.
Dostosowanie restauracji do wymogów najmłodszych to jedno, ale jak zapewnia restauratorka, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy przede wszystkim chce się stworzyć miejsce oferujące autentyczną tajską kuchnię. – To, że jesteśmy restauracją tajską i jednocześnie przyjazną dzieciom, jest niezwykle rzadko spotykane. Stworzenie miejsca z kuchnią bardziej „rodzinną” (np. polską, włoską, pizzerie) to jedno, ale przekonanie gości, że choć jesteśmy przyjaźni dzieciom, to nasza kuchnia jest nadal autentycznie tajska, nie jest łatwe – przekonuje Dorota Dobrowolska-Na Nagara.
O co musi zadbać restaurator porywający się na dostosowanie przestrzeni do wymagań najmłodszych? Przede wszystkim traktować ich poważnie. Apetyt związany z wyjściami na miasto rośnie nie tylko wśród dorosłych, a właściciel knajpy, który nadal wierzy, że spokój swój i pozostałych gości kupi sobie, stawiając w kątku ikeowskie krzesełko typu „mammut”, szybko się sparzy. W najlepszym wypadku letnią zupą, wytrąconą z rąk kelnera, który nierozważnie wtargnie na tor zorganizowanej naprędce międzystolikowej formuły jeden. Nieprawdą jest bowiem, że dzieci w restauracji się nudzą – wręcz przeciwnie. Inną kwestią jest jednak to, czy swoje animatorskie zapędy będą w stanie zrealizować bez strat w porcelanie.
Restauratorki przekonują, że do tematu zabawy najlepiej podejść biznesowo. – W naszej restauracji 17 m2 przeznaczyliśmy na przeszkloną salę zabaw. Wielu właścicieli powiedziałoby, że to mało opłacalne posunięcie: nie ma stolików, nie ma zarobku. My wiemy, że taka prosta zależność nie istnieje, a na zysk składa się również komfort i zadowolenie klientów – przekonuje Anna Naszewska, a Dorota Dobrowolska-Na Nagara dodaje, że w specjalnie wydzielonej przestrzeni można urządzać zabawy tematyczne i z pomocą animatorów skutecznie zająć uwagę najmłodszych, znudzonych tym, że mama i tata „tak dłuuugo jedzą”. Rodzic syty, dziecko całe, a i gość bezdzietny, wobec dzieci „zamkniętych” w szklanym pomieszczeniu, nie ma się na co poskarżyć.
Kaczka, tajskie curry i… frytki do tego
Zabawa zabawą, ale do restauracji, niezależnie od wieku, chodzi się zjeść. Pytanie, czy mały smakosz spożywać posiłek w wyznaczonej porze i okolicznościach zechce, spędza sen z powiek głównie... rodzicom. Choć restauratorki bez mrugnięcia okiem dostosowują „dorosłe” dania do potrzeb najwybredniejszych najmłodszych, to zdarza się, że dziecięcym menu bardziej zainteresowani są właśnie, nieco nadopiekuńczy, mama lub tata.
– Niektórzy rodzice dokładnie wiedzą, co ich dziecko chciałoby zjeść. Zachęcamy jednak do eksperymentów, bo z doświadczenia wiemy, że nie wszystkie dzieci boją się nowych smaków. Ostatnio furorę zrobił u nas chłopiec, który zażyczył sobie „dorosłe”, dość pikantne curry. Nie bał się on, nie bali się rodzice, talerz wrócił pusty – śmieje się Dorota Dobrowolska-Na Nagara, a Anna Naszewska dorzuca przykład ze swojego podwórka: – Ostatnio 13-latek zamówił kaczkę. Były też dzieci, które pasjami wcinały zupę rybną – wylicza.
Oczywiście, nie każde dziecko ma duszę kulinarnego eksperymentatora. I o ile wielkość porcji czy poziom ostrości dań restauratorki ochoczo dostosowują do preferencji najmłodszych, o tyle jest jeden dodatek, na którego wspomnienie obie ciężko wzdychają. – Frytki… no niestety... – słyszę od Doroty Dobrowolskiej-Na Nagara. – Podajemy, jasne – dodaje Anna Naszewska. – Tłumaczymy sobie, że to coś, czego dzieciaki nie jedzą na co dzień w domu, tylko w restauracji, od święta. Nie boimy się jednak próbować „nawracać” klientów, na przykład na niedoceniane jeszcze do niedawna kasze – zaznacza.
Należy pamiętać, że zamawianie nowych, nieznanych potraw to świetna zabawa, która kończy się mniej więcej wtedy, kiedy pani kelnerka odejdzie od stolika. I jeśli nie wróci do niego w miarę szybko z parującym talerzem, to będzie płacz. Wtedy nawet dwie miski frytek nie pomogą. – Najpierw zamawiamy dla dziecka, kropka – mówią jednym głosem restauratorki.
Jak ty się zachowujesz… rodzicu?
– Restauracja to miejsce publiczne – uśmiecham się, kiedy Anna Naszewska wypowiada te słowa. Oznacza to bowiem, że rodzice, którzy z jednakowym uwielbieniem podziwiają zarówno pociechę, która potulnie wcina szpinak, co małego łobuziaka ochoczo stawiającego kleksy z pomidorówki na białym obrusie, wcale mi się nie przyśnili.
– Nie boimy się zwracać uwagi ani dzieciom, ani rodzicom. Z drugiej strony – dzieci traktujemy jak partnerów, jednocześnie mając na uwadze inne znajdujące się w restauracji osoby. Jeśli nawzajem będziemy na siebie uważać, unikniemy konfliktów. Proste – tłumaczy Anna Naszewska.
– Reagujemy przede wszystkim w kwestiach bezpieczeństwa – dodaje Dorota Dobrowolska-Na Nagara. Są miejsca, gdzie dzieci kategorycznie nie mają wstępu, na przykład za bar. Rodzice muszą zdawać sobie sprawę, że wyznaczenie takich stref „buforowych” jest potrzebne, aby nikomu nie stała się krzywda – mówi. – Jako restauratorom zależy nam na znalezieniu złotego środka – dodaje. Jak widać przy odrobinie wysiłku i zrozumienia, jest to wykonalne.