– Podniosłem ceny noclegów o 100 zł, a i tak mam komplet – chwalił się nam jeszcze w maju jeden z hotelarzy z Półwyspu Helskiego. Po upalnej wiośnie zachęcającej do odpoczynku nad morzem i serii zamachów w zagranicznych kurortach, wydawało się, że tym razem polska branża turystyczna zarobi, ile tylko będzie chciała. Na całe szczęście okazuje się, że Polacy nie są tak głupi, jak sądzili chciwi przedsiębiorcy.
We wspomnianym materiale hotelarze cieszyli się, że wszystkie miejsca mieli już zarezerwowane, a na konta wpływały kolejne zaliczki. I zapowiadali "sezon, jakiego jeszcze nie było". Zdaje się tylko, że nie wzięli pod uwagę dwóch czynników. Po pierwsze, medialne przechwałki musiały się ponieść i sporo potencjalnych wczasowiczów zaczęło zastanawiać się nad tym, co robią.
Przede wszystkim marzenia o obłupieniu Polaków, którzy kochają Bałtyk lub wybrali go ze strachu przed terrorystami, zweryfikowała pogoda. Początek siódmego miesiąca roku to nad Bałtykiem tradycyjnie nie lipiec, a lipcopad. Czyli okres, gdy równie często termometry pokazują 25, co i 10 stopni Celsjusza. A gdy nawet słupki rtęci podskakują, to najlepszym strojem plażowym jest kurtka przeciwdeszczowa. Tylko koniecznie taka bez metalowych elementów, bo dokoła mogą szaleć burze...
Po maju i czerwcu, gdy w całej Polsce zazwyczaj mieliśmy bezchmurne niebo, a morze nagrzewało się rekordowo szybko, hotelarze mogli zapomnieć, że tak wygląda lipcowa rzeczywistość. Teraz przyszło im więc weryfikować plany na zdobycie szybkiej fortuny. Owszem, sezon nadal zapowiada się dobrze, ale obłożenie noclegów nad Bałtykiem zdaje się wracać do normy. Jeszcze chwila i do normy wrócić mogą też ceny.
– O wolne miejsca zrobiło się na początku lipca łatwiej niż pod koniec maja. Większość oczywiście przyjechała, ale nie brakuje tych, co zapłacili zaliczkę, ale się wycofali. Albo przyjechali akurat w największe ulewy, posiedzieli kilka dni i się spakowali do domu, czy gdzieś indziej – relacjonuje początek wakacji recepcjonistka z jednego z większych gdańskich hoteli. – Jest tak, jak co roku, gdy zaczyna się kiepska pogoda. Zawsze jest spory exodus. Szczególnie wśród zamożniejszych klientów i par bez dzieci. Nic ich tu nie trzyma – dodaje.
– Wolne miejsca? Oczywiście, że mamy! Szczególnie na najbliższe dni, bo nam się pozwalniały pokoje – słyszę od właściciela pensjonatu z Półwyspu Helskiego. Mniej entuzjastycznym tonem odpowiada niestety na moje pytanie o pogodę. – No pewnie pan sprawdzał. No zrobiło się w kratkę, taki urok naszego morza. Jednym to nie odpowiada, ale jest tu co robić. Jak pan lubi sport, to dajemy zniżki do szkoły surfingowej. Jak wieje, to najlepsza zabawa! – zachęca.
Jak ktoś lubi, to pewnie się skusi. Jeśli marzyło mu się jednak błogie wylegiwanie w słońcu z drinkiem w ręce, to po wizycie na stronach z prognozami pogody i lekturze tekstów o chciwości przedsiębiorców znad morza, sprawdzi, czy nie warto odpuścić wpłaconej zaliczki i reszty budżetu wydać jednak na jakieś bardziej pewne last minute.
– Jeśli wierzyć arkuszowi z rezerwacjami, to powinniśmy rzeczywiście zrobić rekord. Ale prowadzę z żoną i dziećmi ten biznes 28 lat i wiem, że ludzie zmieniają plany w ostatniej chwili. Jak mam wnosić po decyzjach z początku lipca, to jeśli lato będzie deszczowe, o żadnych rekordach nie ma mowy. Ludzie wydadzą pieniądze gdzie indziej – mówi nam Krzysztof Pomierski, który prowadzi średniej wielkości pensjonat pod Jastrzębią Górą.
I kontaktuje mnie z klientami, którzy w piątek, zaledwie po trzech dniach pobytu zrezygnowali z dalszych dwóch tygodni.
– Zdecydowaliśmy, że szkoda nerwów i pieniędzy – słyszę. – Jak jechaliśmy, padało. Jak przyjechaliśmy, było parno, ale co chwilę burza lub zimny deszcz. To się nawet na drinkowanie przy plaży nie nadaje. Sprawdziliśmy pogodę na tydzień i zapowiadało się to samo – wspomina okoliczności decyzji o rozstaniu się z Bałtykiem.
Jeszcze w Gdańsku sprawdzili więc, co biura podróży oferują jako last minute. – No i tak rozmawiam z panem z Malty. Słońce pewne, o wiele mniej plastiku i tandety. I bez żadnego kombinowania ze zmianami w terminach urlopów. A muszę dodać, że i ceny porównywalne, jeśli nie niższe od bałtyckiej drożyzny. A za all inclusive wydałem dla dwóch osób tylko 400 zł więcej niż za to, co miałbym dalej siedzieć w Gdańsku. Nie wiem, co nas wcześniej podkusiło – relacjonuje 46-letni Witold z Katowic.