– Ta książka to dla mnie głównie rozprawienie się z historią ojca, którą poznawałem dopiero po jego śmierci. Oczywiście, chciałem też, aby moje córki wiedziały, kim był ich dziadek i co zrobił – mówi naTemat Jerzy Ciszewski, autor powieści „Ojciec '44”, opowiadającej o losach pchor. Jerzego Ciszewskiego (pseudonim „Mötz”), żołnierza Armii Krajowej, uczestnika Powstania Warszawskiego, który zasłynął zestrzeleniem niemieckiego samolotu i zdobyciem wrogiego czołgu.
Co skłoniło Pana do opowiedzenia historii ojca – powstańca warszawskiego?
Motywacja była zasadnicza. Parę lat temu zorientowałem się, że w momencie kiedy tragi mnie szlag, pamięć o moim ojca ulegnie zapomnieniu. Niewiele jest o nim w literaturze powstańczej, co było związane z faktem, że w latach 40. i 50. ojciec robił wiele, aby się w niej nie znaleźć. Bał się po prostu Urzędu Bezpieczeństwa, do którego był wzywany mniej więcej raz na miesiąc. Oczywiście postać Jerzego Ciszewskiego jest obecna w kilku książkach, ale to dla mnie stanowczo za mało. Uznałem, że muszę to zmienić.
Przeważyły motywy osobiste. Ta książka to dla mnie głównie rozprawienie się z historią ojca, którą poznawałem dopiero po jego śmierci. Oczywiście, chciałem też, aby moje córki wiedziały, kim był ich dziadek i co zrobił.
Dlaczego nie napisał Pan jednak biografii ojca, a powieść sensacyjno-historyczną?
Z jednego podstawowego powodu – po prostu nie znałem dostatecznie swojego ojca. Rozwiódł się z moją matką, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Potem wyjechał do USA. Byłem u niego dwukrotnie, w Miami Beach, jako licealista. Spędziłem tam niespełna dwa tygodnie. Gdy studiowałem, ojciec wrócił do Polski, już poważnie chory. Pół roku później umarł. Był 1983 rok, wtedy jeszcze tak naprawdę niczego o nim nie wiedziałem.
Nie do końca. Byłem „otoczony” przez Powstanie i to, co wokół niego. Moja matka zrobiła mi w pewnym momencie nawet kurtkę na zimę z panterki ojca, której używał w czasie walk o Warszawę.
Dzisiaj teoretycznie o Powstaniu wiemy wszystko, wcześniej nie było to tak oczywiste. Były książki, ale wiedza przedostawała się do ogółu w bardzo ograniczonym zakresie. Obecnie możemy mówić nawet o swego rodzaju „kulturze powstańczej”, głównie dzięki utworzeniu Muzeum Powstania Warszawskiego. Uważam to zresztą za znakomite posunięcie z punktu widzenia polityki historycznej, którą każdy naród powinien uprawiać. A my, przez lata, robiliśmy to w dość słaby sposób.
Czy podczas tych nielicznych spotkań z ojcem, np. w USA, ojciec nie mówił nic o swoich przeżyciach w czasie Powstania?
Raczej od tego stronił. Kiedyś napisał tekst dotyczący zniszczenia przez powstańców niemieckiego czołgu „Pantera” (Panzerkampfwagen V Panther – red.), w czym miał osobisty udział. Opublikował też relację dotyczącą rozprawienia się z niemieckim „Sztukasem” (samolot bombowy Junkers Ju-87 – red.), co jest uważane za jedyne udokumentowane zestrzelenie niemieckiego samolotu w czasie walk o Warszawę (pchor. Ciszewski przyznawał po latach, że to on dokonał tej sztuki, choć według innej relacji samolot zestrzelił ppor. Jan Korzybski – red.). Oba wydarzenia zostały w miarę precyzyjnie odwzorowane w mojej książce. Korzystałem z jego relacji.
Ile jest zatem w Pańskiej książce fikcji, a ile prawdy?
To, co dotyczy rodziny mojego ojca, to stuprocentowa prawda. Akcja dotycząca „Pantery” i „Sztukasa” jest oparta na jego opowieściach i przelanych na papier relacjach.
Cała reszta powieści to moje luźne przemyślenia, coś co gdzieś przeczytałem i obejrzałem. To fikcja literacka, choć oczywiście oparta o prawdziwe wydarzenia. Scenę wyjścia ojca z powstańczego szpitala zaczerpnąłem z wypowiedzi Jana Komasy, reżysera filmu „Miasto '44”. Z kolei opis drogi, którą przebył ojciec z Woli na Stare Miasto, to moje wyobrażenie. Zastanawiałem się, jak to wszystko mogło wyglądać.
Z czego mogło wynikać to, że Pański ojciec unikał po wojnie tematu Powstania, nawet w momencie, gdy mieszkał daleko od komunistycznego kraju?
Trudno powiedzieć. My nie wiemy tak naprawdę nic na temat wojny. Jesteśmy tylko czytelnikami bądź widzami wojennych filmów. Tymczasem Powstanie Warszawskie było tak traumatycznym przeżyciem dla jego uczestników. Gdy się dziś czyta relacje o pacyfikacji ówczesnej Warszawy, można odnieść wrażenie, że czasem wypieramy prawdziwą wiedzę, nie chcąc zaakceptować faktu, jak naprawdę wygląda wojna.
Uznałem, że nie będę niczego relatywizował, bo Powstanie było strasznym wydarzeniem. Zginęło 200 tys. ludzi, całe miasto zostało wręcz „rozpieprzone”.
Pański ojciec, poza wspomnianymi tekstami, nie zostawił po sobie wspomnień?
Nawet jeśli, nie wpadły mi w ręce. Zostało mi po nim niewiele pamiątek, m.in. legitymacja AK oraz zaświadczenie, że spełnia wymogi ustawy amnestyjnej. Więcej dowiedziałem się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mój ojciec, jak każdy uczestnik walk, ma swoją teczkę z dokumentami. Tak zapoznałem się m.in. z jego odręcznie spisanym życiorysem.
Pomógł przy pisaniu?
Oczywiście, że tak. Raz – że ojca nie znałem prawie w ogóle. Dwa – to były czasy przedinternetowe.
Wspominał Pan, że ojciec zasłynął jako ten, który zestrzelił „Sztukasa” i rozbił „Panterę”. W powieści wyczytałem też, że zlikwidował konfidenta na warszawskiej Pradze...
To moja licentia poetica. Ojciec opowiadał mi natomiast, że sprawnie posługiwał się nożem, potrafił się też bić. Był bardzo silny.
Wydaje mi się, że jest jakaś konstrukcja fabuły – niezbędna po to, aby trafiła do szerokiego grona odbiorców. Kultura masowa tego wymaga. Starałem się tak napisać książkę, a jestem debiutantem, aby zainteresować jak najwięcej osób. Mało mamy powieści historycznych osadzonych w czasie Powstania Warszawskiego.
Pański ojciec walczył jednak naprawdę. Nawet otarł się o śmierć...
To prawda. Był faktycznie ranny i wylądował w szpitalu. Potem, nie chcąc dostać się do niewoli, uciekł z pociągu. Ukrywał się. Trafił najpierw do Zakopanego, a potem do Krakowa.
Był żołnierzem z krwi i kości?
Ewidentnie tak. Nadawał się do walki. Już w 1939 roku walczył w obronie Polski. W Powstaniu przebywał na Woli i Starym Mieście. Wiem też, że w czasie okupacji udzielał się w Żegocie, która pomagała Żydom. Ale to zdawkowe informacje. Większość jego życiorysu wciąż jest dla mnie zagadką.
Widział Pan choćby order Virtuti Militari, który Pański ojciec otrzymał za postawę bojową?
Niestety. Prawie nic się nie zachowało...
Główny bohater książki wiele zastanawia się nad swoją decyzją. W końcu postanawia przystąpić do walki, ale wcześniej wcale nie był tego stuprocentowo pewien. Targały nim wątpliwości. Tak było w przypadku Pana ojca, czy też tak sobie go Pan wyobrażał?
To moja wizja. Oczywiste jest jednak, że tamci ludzie mieli dylematy. Nie możemy jednak teraz oceniać ich wyborów, ferować wyroków z perspektywy czasu, bo oni nie mieli wiedzy, którą dziś dysponujemy. Oczywiście, każdy ma swoje poglądy. Źle się stało, że polska inteligencja została wybita, że miasto zostało zniszczone. Dlatego swoje dylematy niejako „włożyłem” w usta ojca. Jednak ten, jako żołnierz, nie miał czasu na refleksję. Żołnierz musi walczyć, a nie marudzić.
W jakim stopniu po napisaniu książki udało się Panu zrozumieć własnego ojca? Albo inaczej: na ile Pan go poznał?
Okazało się, że stworzyłem jakieś głęboko emocjonalną opowieść, która umożliwia przemyślenia. Tak naprawdę dopiero teraz przerabiam przeszłość ojca i całej rodziny. Trochę grzebię w tej historii niczym patykiem. A potem patrze na swoje najróżniejsze reakcje.
Do kogo jest skierowana ta książka?
Wybrałem stylistykę, która może być odpowiednia dla naszych czasów. Trzeba myśleć o młodszym czytelniku. Jako 55-latek jestem już „ograną kartą”; chciałbym natomiast, aby 20, 30-latkowie pamiętali o tym, co się w Warszawie wydarzyło. Wiedza o ludziach, często dzieciakach, którzy poświęcali swoje życie, powinna mieć dla nas fundamentalne znaczenie.