Na warsztaty z dzikich roślin jadalnych Łukasza Łuczaja dostać się naprawdę trudno, mimo że cena za dwudniowe zbieranie i gotowanie ‘z pokrzyw’ to 700 zł od osoby. I nikt nie odwołuje przyjazdu mimo lejącego deszczu i noclegu w namiocie. Co sprawia, że kilkanaście osób pojawia się cztery razy w roku w małej wiosce na Podkarpaciu, by przez dwa dni poznawać dziki świat przyrody?
Weekend, 5:50 rano
Sobota. Budzik dzwoni dokładnie o 5.50. Przecieram oczy, czując w kościach kilka godzin męczącej drogi z Warszawy do Rzeszowa dzień wcześniej. O dach miarowo uderza deszcz. Nie. Leje jak z cebra. Mam niewiele ponad godzinę, by wsiąść w samochód i przejechać kolejne kilkadziesiąt kilometrów, do małej wioski pod Krosnem. Warsztaty zaczynają się przed dziewiątą. Nakrywam głowę kołdrą i włączam drzemkę. Jeszcze 10 minut…
Do Pietruszej Woli nie jest łatwo trafić, mimo przesłanej przez Łukasza dokładnej mapki i słownych wskazówek. Wjeżdżam pod stromą górkę. Trawa mocno trze o podwozie samochodu. Jeszcze 100 metrów i zza drzew wyłania się drewniany domek z niebieskimi okiennicami, a przed nim, na polanie samochody z całej Polski – Wrocławia, Opola, Bydgoszczy, Warszawy, Jasła i Poznania. To pierwsze zaskoczenie tego dnia.
By dotrzeć do zadaszonej wiaty, pod którą odbywają się warsztaty, trzeba przejść jeszcze spory kawałek drogi, wspinając się na kolejny stromy stok. Góry w taki dzień wyglądają groźnie. Ledwie widoczne, majaczą w gęstej mgle. Tuż za zagajnikiem otwiera się przestrzeń wykoszonej łąki, na której widzę, wspinających się jak ja innych uczestników warsztatów. W pelerynach przeciwdeszczowych, kaloszach, z koszykami w dłoniach, wracają właśnie z krótkiego spaceru, na którym uzbierali liście ostrożnia łąkowego. Na śniadanie będą z niego placuszki z rodzynkami.
Gromadzimy się pod wiatą, przy palenisku, a właściwie przy ognisku. Wygląda całkiem jak kuchnia wiedźmy, na której w wielkich garach, na buchającym ogniu, gotują się kawa z kardamonem i herbata z liści malin. Część uczestników zabiera się właśnie za krojenie roślin. Mieszamy je w dużej misce lub garnku z trzema jajkami, mąką, odrobiną wody i rodzynkami. Cienką warstwę ciasta, smażymy na patelni na złoty kolor. Smak? Świetny! Placuszki są niezwykle delikatne, chrupiące i słodkawe w sam raz dzięki rodzynkom, a smaku ostrożnia nie czuć zupełnie. Zaskakujące!
Łukasz
Jest wszędzie. A to dogląda krojenia liści, a to pokazuje jak je przyrządzić, by za chwilę pociąć piłą kilka kawałków drewna, a następnie dorzucić je do paleniska. Wychował się w małym mieście, w Krośnie. Rodzice byli młodym i biednym małżeństwem. Nie stać ich było na kupowanie małemu Łukaszowi książek, których ten jako dziecko wyjątkowo uzdolnione, bardzo potrzebował. - W domu nie miałem książek, oprócz jednotomowej, niewielkiej encyklopedii Larousse, wspomina Łukasz. - Gdybym dzisiaj, jako mały brzdąc miał dostęp do internetu, zwariowałbym z nadmiaru informacji, dodaje. Jako trzylatek płynnie pisał i czytał. By poradzić sobie jakoś z potrzebą zdobywania wiedzy, czteroletni Łukasz zaczął od napisania własnej książki – opisał wszystkie gatunki drzew jakie znał, różne zwierzęta, przepisywał inskrypcje po rosyjsku, chińsku, hebrajski, koreańsku czy w piśmie Majów. Ma ją zachowaną do tej pory. Cały, duży, pawie stukartkowy zeszyt.
Był bardzo dociekliwym i ruchliwym dzieckiem, nieustannie zadającym pytania. - Pewnego dnia wpadłem na pomysł, aby w ogrodzie poszukać dinozaurów. W ten sposób wykopałem dziadkowi jedno drzewo, śmieje się. Rodzice zastali mnie po paru godzinach w wielkim dole, który samodzielnie wykopałem. Innym razem wpadłem na pomysł, aby wyhodować pisklęta. Zrobiłem na szafie gniazdo i wysiadywałem je przez dwa dni. Szybko się jednak okazało, że temperatura ciała człowieka jest za niska, by mogły się wykluć ze skorupki, wspomina.
Łukasz przeskoczył jedną z klas, dwie kolejne zrobił w ciągu jednego roku. W wieku 17 lat rozpoczął studia na Uniwersytecie Warszawskim. – Przeniesienie się z Krosna do Warszawy było dla mnie gigantycznym szokiem. Nie cierpiałem tego miasta i jego blokowisk, wspomina Łukasz. I nigdy tego nie polubiłem, po prostu taki jestem. Pewnie dlatego szybko stamtąd uciekłem.
Warsztaty
Poranne zbieranie roślin na śniadanie, to jedynie leniwy początek dwudniowych warsztatów. Łukasz uprzedza, że tuż po, ruszymy na kilkugodzinny spacer. Po krótkiej przerwie znów zaczyna padać. Spacer zaczynamy od rozległego terenu, który kupił za niewielkie pieniądze tuż po powrocie z Warszawy. Całe 17 hektarów ziemi na okolicznych górkach, na których sadził drzewa i krzewy. Różne – również te, które przywoził z podróży po świecie.
Zatrzymuje się co parę metrów, pokazując nam rośliny. Każdy przystanek, to osobna opowieść, czasem całkiem długa, czasem krótka. Po każdej z nich lawina pytań. Niektórzy przyjechali dobrze przygotowani, np. z wodoodpornym dyktafonem, na którym dokumentują wszystkie roślinne historie. Inni fotografują każdą bylinę i dokładnie opisują jej zastosowanie. Kilka osób jest na warsztatach po raz kolejny.
- Jacy ludzie do mnie przyjeżdżają? Bardzo różni. Z całej Polski. Czasem starsze osoby, które chorują i chcą wzbogacić swoją dietę o rośliny, które mogłyby im w tej chorobie ulżyć. Sporo w wieku 30-40 lat. To są ludzie o różnym statusie. Jest i trochę warszawki, są i restauratorzy, którzy w swoich daniach chcą pokazać coś niestandardowego. Koneserzy kulinarni również. Podróżnicy. Lekarze, prawnicy, informatycy, blogerki. Ale przede wszystkim są to ludzie lubiący naturę, mówi Łukasz.
- Wbrew pozorom moje warsztaty mają więcej wymiarów niż ludziom się wydaje. To swojego rodzaju misterium, głębokie doświadczanie natury. Rodzaj totalnej komunii ze światem, który daje poczucie bezpieczeństwa, mówi Łukasz.
- W swoim życiu miałem epizod ucieczki od cywilizacji, który był właśnie spowodowany tym, że nie czułem się bezpiecznie, będąc trybikiem niesionym przez fale rzeczywistości. Ten powrót do pierwotnej natury nie do końca mi się udał, przede wszystkim ze względu na fakt, że nie potrafiłem zdobyć wystarczającej ilości kalorii z roślin. Ale to dało mi poczucie bezpieczeństwa. I nie chodzi o jedzenie tylko i wyłącznie roślin, ale przede wszystkim o życie na wsi, blisko zwykłych i prostych rzeczy.
- Z Sarah (do niedawna żoną Łukasza – red.) jako młode małżeństwo mieszkaliśmy w chacie z prądem i dwoma żarówkami, bez pralki, telewizora czy innych wynalazków cywilizacji. To uświadomiło mi, że gdyby ktoś odciął mi większość moich dochodów, wiedziałbym co zrobić, żeby nie zwariować. Lubię zwykłe życie. Afirmację podstawowych czynności. Zresztą to jest to, co zrozumiałem przez kilkanaście lat uciekania od cywilizacji, a mianowicie ciężko jest oddzielić się i powiedzieć, co jest dzikie, a co cywilizowane. Trzeba postrzegać to bardziej holistycznie. Dopiero, gdy to zrozumiałem, poczułem się naprawdę dobrze w życiu. Przestałem uciekać, wciąż zachowując rodzaj pewnej niezależności, dodaje Łukasz.
Widać, że warsztaty sprawiają mu ogromną frajdę, dlatego mówi, że robi je tylko 4 razy w roku. Dwa na wiosnę, w lecie i na jesieni (najbliższy warsztat Łukasza odbędzie się we wrześniu – red.). - Gdyby mnie to nie cieszyło, to bym tego nie robił, dodaje. - W ogóle mam taką zasadę, że staram się robić tylko to co sprawia mi przyjemność.
Dzikie rośliny
Nasz spacer po okolicznym terenie trwa ponad 4 godziny. Za Łukaszem trudno nadążyć. Wspinamy się po górach porośniętych starym lasem z imponującymi drzewami. Z gór, stromymi zboczami schodzimy w wąwozy. Nie miałam pojęcia, że Podkarpacie (Pogórze Dynowskie) ma tak piękne, dzikie tereny, mimo że stamtąd pochodzę. Po paru godzinach wszyscy jesteśmy ledwo żywi. Z koszami pełnymi ziół i roślin docieramy do obozowiska. Prawdziwe gotowanie rozpoczyna się dopiero teraz.
Część z nas kroi grzyby, część rośliny, z których za chwilę powstaną dwie zupy. Obie na bazie ostrożnia łąkowego. Jedna ostra, z pastą z tamaryndowca, grzybami i makaronem, druga tylko z oliwą i solą. Osobno smażymy mleczaja smacznego, czyli mało znanego grzyba zwanego „krówką”. Z cebulą i dzikim oregano smakuje po prostu doskonale. W małym garnuszku gotujemy dwa gatunki muchomorów (czerwieniejącego Amanita rubescens i rdzawobrązowego Amanita fulva), które można zjeść po ugotowaniu. Gdyby nie fakt, że Łukasz zbierał je osobiście i nie było mowy o pomyłce, nie wzięłabym ich do ust. W przypadku muchomorów, bardzo łatwo o błąd, który może kosztować zdrowie i życie, dlatego lepiej nie eksperymentować z tymi grzybami samodzielnie.
Smak jest zresztą zmysłem, dzięki któremu znacznie łatwiej rozszyfrować świat roślin. Jak pisze Łukasz w jednej ze swoich książek (Dzikie rośliny jadalne Polski), słodki oznacza obecność cukrów prostych. Słony, koncentrację soli mineralnych, a kwaśny, odczyn pokarmów (obecność kwasów). Smak gorzki natomiast daje nam możliwość wykrycia alkaloidów, które zwykle są trujące (ale lecznicze w małych ilościach). Tak więc nasze upodobania smakowe są wynikiem podświadomej chęci optymalizacji składu naszego pokarmu. Oczywiście nie wszystkie gorzkie pokarmy są trujące, tak jak nie wszystkie słodkie są nieszkodliwe. Po zjedzeniu dość "słodkiego" muchomora sromotnikowego, bezpowrotnie jesteśmy wysyłani na tamten świat, a zjedzenie surowych, gorzkich żołędzi skończy się jedynie zaparciem i lekkim bólem głowy.
Ostatnie dwa lata w życiu Łukasza to także intensywne zgłębianie wiedzy o roślinach leczniczych. Zapytany przeze mnie o to, co można nimi wyleczyć, odpowiada, że prawie wszystko, oprócz uciążliwych chorób jak nowotwory, zwłaszcza w zaawansowanych stadiach. - Rzeczywiście rośliny regulują pracę naszego organizmu, szczególnie przy schorzeniach przewodu pokarmowego czy układu oddechowego. Kilka lat temu moja starsza córka była bardzo osłabiona. Kolega, lekarz medycyny chińskiej, przepisał jej mieszankę wzmacniającą ba zhen tang (na wzmocnienie energii). Również ją piłem. Jak się okazało mój organizm bardzo jej potrzebował. Doskonale mi zrobiła znacznie poprawiając stan zdrowia.
- W Polsce wiedza o roślinach leczniczych na szczęście nie zaginęła, mimo że jeszcze do niedawna mieliśmy dostępne jedynie jej strzępki. Współczesne kobiety, pasjonatki ziół, mają gigantyczną wiedzę na ich temat. I to ogromnie cieszy, zwłaszcza, że poziom tej wiedzy w całym społeczeństwie bardzo rośnie, dodaje Łukasz.
Powrót do natury
Wiedza o dzikich roślinach, jest dla mnie współczesną formą magii, rytuałem. Ich poszukiwanie, zbieranie, zanurzanie rąk w czarnej ziemi, dotykanie, jest pierwotnym odruchem, dzięki któremu odzyskujemy kontakt nie tylko z naturą, ale przede wszystkim ze sobą. To piękna medytacja, czynność absolutnie wyciszająca. Jak pisze Łukasz w swojej książce „W dziką stronę”, słowa „naturalny” i „dziki” niosą w sobie wiele znaczeń, często sprzecznych. Rozważania nad nimi, pomimo że przypuszczalnie nie doprowadzą do jakiegoś wielkiego przełomu w skali całego świata, mogą poprawić jakość życia i stworzyć poczucie szczęścia u jednostek.
Łukasz Łuczaj - (ur. 1972) etnobotanik, doktor habilitowany biologii, profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego. Zajmuje się dokumentacją kulinarnych tradycji używania dziko rosnących roślin w krajach Europy i Azji. Prowadzi badania w tradycyjnych społecznościach wiejskich, m.in. w Chinach i Chorwacji. Od lat prowadzi warsztaty odżywiania się dzikimi roślinami.