Co by tu jeszcze wymyślić w sprawie imigracji...? Niemieccy urzędnicy mają kolejny kontrowersyjny pomysł, który rozpali debatę o imigrantach w Europie.
Co by tu jeszcze wymyślić w sprawie imigracji...? Niemieccy urzędnicy mają kolejny kontrowersyjny pomysł, który rozpali debatę o imigrantach w Europie. Prawo autorskie: mikewaters / 123RF Zdjęcie Seryjne

Postawa Niemiec wobec kryzysu migracyjnego jest naprawdę godna podziwu i najbliższa temu, o co apeluje papież Franciszek. Czasem pewna nadgorliwość niemieckich decydentów sprawia jednak, że za Odrą robi się nieumyślnie wiele, by na imigrantów nie tylko w Niemczech, ale i całej Europie patrzono coraz bardziej niechętnie. Tak jest i z najnowszym pomysłem, by na rynku pracy wprowadzić parytet pochodzenia etnicznego.

REKLAMA
Powtórki z historii...
Wyobraźcie sobie, że staracie się o pracę i osiągacie w konkursie na nowe stanowisko najlepsze wyniki. Ostatecznie pracodawca odprawia was jednak z kwitkiem, bo... nie jesteście odpowiedniego pochodzenia, a on teraz rekrutuje tylko dlatego, że jest zobowiązany do zatrudniania pewnej "kwoty" imigrantów. A nowej pracy być może szukaliście właśnie dlatego, że w waszej obecnej firmie do awansu szefowie też musieli wyznaczyć akurat kogoś o odpowiednich korzeniach.
Najstarsze pokolenia takie rozwiązania pewnie dobrze pamiętają. Pochodzenie miało niebagatelny wpływ na karierę tak w III Rzeszy, jak i w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. W nieco innej - ale sprowadzającej się do tego samego absurdu - wersji teraz proponują to niemieccy urzędnicy i działacze zajmujący się przeciwdziałaniem dyskryminacji.
W świetle faktu, iż Niemcy w zaledwie kilkanaście miesięcy dorobiły się ponad miliona chętnych do zostania nowymi obywatelami, Federalna Agencja Antydyskryminacyjna we wnioskach do swojego najnowszego raportu o sytuacji na rynku pracy postanowiła postawić przede wszystkim na zapobieganie dyskryminacji na tle etnicznym.
logo
Fot. Istvan Csak / Shutterstock.com
Problemu nie ma, więc go stwórzmy
Choć z tego samego dokumentu wynika, że w multietnicznym od dekad państwie nie było to dotąd największym problemem. Za zachodnim brzegiem Odry największy odsetek obywateli uskarża się, że w pracy lub przy jej poszukiwaniach odczuwana jest dyskryminacja ze względu na wiek. Doświadczyło jej prawie 15 proc. Niemców. Na drugim miejscu wśród powodów dyskryminacji znalazła się płeć, a na trzecim religia lub prezentowany światopogląd.
Dopiero za tymi problemami znajduje się dyskryminacja ze względu na rasę lub pochodzenie etniczne. Łącznie aż 31,4 proc. uczestników niemieckiego rynku pracy zostało dotkniętych dyskryminacją w ostatnich dwóch latach, ale kolor skóry czy miejsce urodzenia miały znaczenie tylko w przypadku 8,4 proc. z nich.
Jednak specjaliści z Antidiskriminierungsstelle des Bundes (ADS) po pierwsze uważają, że to stanowczo za dużo. Po drugie, zakładają, iż z czasem sytuacja w tym względzie może się pogorszyć. By temu zapobiec, chcą więc strzelić do problemu z działa najcięższego kalibru. Do czego pewnie zachęca ich fakt, że już raz takie działanie przyniosło sukces.
Kierowana przez Christinę Lüders instytucja ma bowiem za sobą udaną walkę o wprowadzenie kwotowego parytetu płciowego. W marcu ubiegłego roku przyjęto prawo, które zmusza największych niemieckich pracodawców i instytucje państwowe do tego, by na najwyższych szczeblach zatrudnionych było co najmniej 30 proc. kobiet. I wiele wskazuje na to, że w ADS nie brakuje dziś tych, którzy jeden do jednego chcieliby przenieść te rozwiązania do nowelizacji ustawy o równym traktowaniu rozwiązującej problemy środowisk imigranckich.
Jednak już o równouprawnianie kobiet "kwotami" toczyła się zaciekła wojna, bo i wśród samych Niemek nie brakowało krytycznych głosów. Zwracano uwagę, że parytety mogą mieć odwrotny skutek i stworzyć nowy szklany sufit. Wyznaczony na poziomie tych 30 proc., po osiągnięciu których część pracodawców z premedytacją może już dziękować innym kobietom. Choćby były znacznie lepszymi kandydatkami od mężczyzn.
To nie może skończyć się dobrze
Gdyby w przypadku przeciwdziałania dyskryminacji wobec przedstawicieli środowiska imigranckiego naprawdę chciano pójść tą samą drogą, skutki wprowadzenia parytetów etnicznych byłyby prawdopodobnie jeszcze wyraźniej odwrotne wobec dobrych chęci ich inicjatorów. Szczególnie skutki długofalowe...
Bo o ile przez kolejne lata Niemcami rządzić będzie ten sam polityczny układ, wszystko to może jeszcze jakoś funkcjonować. Już tylko kolejne kontrowersyjne plany związane z kryzysem migracyjnym przybliżają jednak co najmniej małe trzęsienie ziemi na niemieckiej scenie politycznej. Idea ustawowego przymuszania pracodawców i instytucji państwowych do zatrudniania osób pochodzących z mniejszości to woda na młyn dla populistycznej prawicy, z ksenofobami z Alternative für Deutschland na czele.
logo
Fot. Twitter/doammuslims
Rywalizując z nimi na radykalizację poglądów postawić muszą więc też główne siły polityczne, które w walce o utrzymanie poparcia powoli zniechęcającego się do imigracji społeczeństwa zmuszone będą raczej przykręcić śrubę "obcym". Być może także tym, którzy w dowodzie za miejsce urodzenia mają Berlin, Kolonię, czy Monachium.
Stawka, z której chyba nie zdają sobie sprawy pomysłodawcy nowych rozwiązań, jest jednak znacznie większa. Dotyczy bowiem sytuacji uchodźców i imigrantów w całej Europie. Kontrowersyjne rozwiązania projektowane w Berlinie krew w żyłach zagotują bowiem nie tylko Niemcom, ale i innym nacjom, które w większości do otwarcia się na imigrację są znacznie mniej skore.

Napisz do autora: jakub.noch@natemat.pl