
Słyszałeś o wyspie w Estonii, którą rządzą kobiety? Nieco odseparowana od świata jest rajem dla lokalnych turystów, ale kto wie - może wkrótce dowie się o niej cały świat. Na razie Kihnu, bo tak się nazywa, wydaje się zapomnianym rajem. Zielona i dzika pozwala odetchnąć i przypomnieć sobie, co naprawdę ważne. Artur Kot, dziennikarz i podróżnik, postanowił pożyć tam miesiąc. Mimo że zwykle ciągnie go raczej na krańce ziemi, tym razem zamiast się włóczyć, został strażnikiem latarni. No i poznał mnóstwo pań. O tym wszystkim opowiedział mi na gorąco, zaledwie parę dni po powrocie. Tak, że chciałam wsiąść na prom i znaleźć się w miejscu prawie rzut beretem od Polski.
Łatwo się tam dostać?
Spełnił twoje oczekiwania?
Gdzie wreszcie spałeś?
Serio?
Kościół, muzeum. Jeśli wpadnie się w weekend, można iść na imprezę do miejscowej dyskoteki. Można również wykąpać się w porcie, pochodzić po plaży, no i obejrzeć samą wyspę! Jest piękna: zielona, dzika, usiana domkami w skandynawskim stylu. I w sumie bardzo skromna. Ale na Kihnu nikt nie jeździ raczej po jakieś wielkie uniesienia (śmiech).
Przyjmują ludzi z zewnątrz z otwartymi ramionami?
Zaskoczyłeś mnie.
Powiem ci tak - nie pojechałem tam uprawiać survivalu, wcinać sucharków, czy spać na podłodze. Ale ostatecznie wszystkiego tego doświadczyłem. Inna rzecz, że nie traktowałem tych niewygód jak problemy. Jadąc wiedziałem, że to będzie przygoda. W którymś momencie po prostu bierzesz to, co ona sama ze sobą niesie.
Ja w Warszawie mam chyba pierdylion, a tam cała kuchnia to były cztery rzeczy: miska, kubek, łyżka, nóż. W takich warunkach świat się upraszcza, a ty orientujesz się, że na co dzień masz wokół siebie zbędny balast. Potem go wywalasz i nagle jesteś wolna. To bardzo proste.
