Słyszałeś o wyspie w Estonii, którą rządzą kobiety? Nieco odseparowana od świata jest rajem dla lokalnych turystów, ale kto wie - może wkrótce dowie się o niej cały świat. Na razie Kihnu, bo tak się nazywa, wydaje się zapomnianym rajem. Zielona i dzika pozwala odetchnąć i przypomnieć sobie, co naprawdę ważne. Artur Kot, dziennikarz i podróżnik, postanowił pożyć tam miesiąc. Mimo że zwykle ciągnie go raczej na krańce ziemi, tym razem zamiast się włóczyć, został strażnikiem latarni. No i poznał mnóstwo pań. O tym wszystkim opowiedział mi na gorąco, zaledwie parę dni po powrocie. Tak, że chciałam wsiąść na prom i znaleźć się w miejscu prawie rzut beretem od Polski.
O Kihnu, gdzie pojechałeś, mówi się, że to „wyspa kobiet”. Brzmi genialnie dla faceta.
Rzeczywiście, Kihnu reklamuje się jako „wyspę kobiet”. Baby od zawsze tworzyły tę kulturę. Panowie nie wtrącali się zbytnio w codzienne życie, bo po prostu najczęściej zwyczajnie ich nie było. Panie do dzisiaj są najbarwniejszym elementem wyspy, choć jeśli chodzi o populację, kobiet i mężczyzn jest raczej po równo.
Czyli reklama to ściema?
Próbowałem się zorientować, na ile to prawda, a na ile skuteczny marketing. Słyszałem różne odpowiedzi. Generalnie mówi się, że na wyspie nadal panują zasady matriarchatu, choć moim zdaniem - nie do końca.
O tym jeszcze porozmawiamy, ale najpierw wytłumacz, jak się trafia na Kihnu.
Pierwsza podróż związana była z reportażem, który kręciliśmy dla TVN-u [więcej na fanpage'u Artura - przyp.red]. Napisałem wtedy bezpośrednio do ambasady. Program miał dotyczyć wysp, których w Estonii jest koło 1500. Chcieliśmy nakręcić materiał o jednej dużej i jednej malutkiej. W tej drugiej kategorii padło na Kihnu, właściwie bezspornie, bo nawet w skali kraju jest naprawdę wyjątkowa. O ile u nas jest kompletnie nieznana i myślisz, że to odludzie, w Estonii cieszy się sporą popularnością. Jadąc, wiedzieliśmy, że będzie ciekawie, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Za drugim razem było jeszcze prościej.
Łatwo się tam dostać?
Właściwie bardzo. Promy kursują kilka razy dziennie z dwóch punktów - maleńkiego portu Munalaid, gdzie do którego trzeba dojechać samochodem i raz w tygodniu z dużego miasta o nazwie Parnawa. Do Parnawy dojechałem z Polski autobusem z przesiadką w Rydze.
A więc nie jest to tak odcięta wyspa jakby się wydawało.
Kiedyś była. W latach 70. poczta szła tam ponad trzy tygodnie. Zimą Bałtyk skuwa lód, ciężko się przedostać. Dzisiaj też jest trochę odizolowana z racji tego, że wszystko trzeba tam przywozić. To bariera psychiczna. Nie dopłyniesz tam szybciej niż w godzinę, z Parnawy trzeba liczyć nawet dwie i pół. Jakby nie patrzeć, kawał drogi przez morze. Ale można tam się dostać, tylko trzeba ją sobie dobrze namierzyć.
Namierzyłeś, popłynąłeś i…?
Z daleka ta wyspa wygląda jak mała zielona krecha. Jest zupełnie płaska i ma 7 kilometrów długości. Im bliżej podpływasz, tym wyraźniej widać drzewa, łodzie, port i właściwie nic poza tym. Wydaje się spokojna. Ale kiedy w końcu dobijasz do brzegu okazuje się, że tam się całkiem dużo dzieje. Nagle wszystko się kotłuje. Prom wyładowuje jakieś jedzenie, lody, ruszają samochody, kręcą się turyści, jest dużo rowerów, które można z miejsca wziąć i ruszyć w drogę.
Ktoś na ciebie czekał?
Lokalna aktywistka - Mare. Poznałem ją przy poprzedniej wizycie. Teraz znów witała mnie ubrana w tradycyjny strój. Przyjechała po mnie motorynką z domowej roboty przyczepą. I od razu zabrała mnie do latarni.
Zatem zostałeś latarnikiem.
Można tak powiedzieć. Ale bycie latarnikiem w XXI wieku nie jest już tak szalenie romantyczne. Ja sprzedawałem bilety i pamiątki, a do tego musiałem dbać o porządek „na obiekcie”.
Sam?
Nie, był jeszcze Arvo - strażnik przyrody i główny latarnik. Na zmianę opowiadaliśmy też turystom historię latarni. Mało kto ją znał, bo tak naprawdę latarnię do zwiedzania otwarto dopiero kilka lat temu.
Wybudowano ją na wyspie?
W Anglii. W 1846 roku. I to nie ludzie z Kihnu tak bardzo jej potrzebowali, ale kupcy handlujący kamieniem w Zatoce Ryskiej. A że pływali niebezpiecznymi, dość płytkimi trasami, przez 30 lat negocjowali jej budowę z panującymi nad tym akwenem Rosjanami. Ale był jeden problem: wieczny brak pieniędzy. To była bardzo kosztowna inwestycja.
Co się stało?
W XIX w. zmieniła się już technologia, w Anglii ruszyła produkcja latarni z żeliwnych płyt. Okazało się, że taniej było sprowadzić jedną stamtąd i na miejscu skręcić ją śrubami jak statek, niż stawiać wieżę z miejscowych kamieni lub cegieł. Ostatecznie do Estonii przypłynęły trzy niemal identyczne. Ta z Kihnu jest jedyną, która do dziś stoi w oryginalnym miejscu.
Zamieszkałeś w niej?
Jadąc nie wiedziałem, gdzie się zatrzymam. Najpierw zaproponowano mi miejsce w domu, gdzie latem organizowane są warsztaty artystyczne. Stał chyba kilometr od latarni. Na tak małej wyspie wydawało mi się, że to daleko.
Skąd było bliżej?
Zapamiętałem, że przy samej latarni było kilka domków. Spytałem, czy mogę któryś wybrać. Padło na taki z kamienia, może 3 na 3 metry, robiący kiedyś za pomieszczenie na benzynę [dawniej latarnię rozświetlano paliwem – przyp. red.].
Spełnił twoje oczekiwania?
Był kompletnie zapuszczony. Służył jako magazyn, ale prawdę mówić z kratami w oknach wyglądał bardziej jak więzienie. Ale to było moje miejsce… Potem dowiedziałem się, że ze wszystkich domów na wyspie ten był położony najbliżej morza. Jakieś 10 metrów. Prawdziwy traf.
Brzmi ciekawie.
Wyszło na to, że mam go sobie sam wyremontować. Przez ponad tydzień skrobałem ze ścian farbę, potem malowałem, ale… i tak nie mogłem w nim ostatecznie mieszkać, bo gdzieś po drodze wybiło się okno.
Nie ma tam hoteli?
Nie, ale jest camping i kilka domów gościnnych na zasadzie „czym chata bogata”.
Gdzie wreszcie spałeś?
W samej latarni. I bardzo się cieszyłem. Chociaż czasem dawało mi to w kość.
Serio?
Życie na takiej wieży jest męczące, nie ma warunków, żeby się jakoś zadomowić. Na dole był sklepik, więc ciężko było się rozłożyć. Codziennie nosiłem materac na górę. Cały dzień biegałem po tych schodach. Latarnicy rzadko kiedy mieszkali w latarni. Ci z Kihnu mieli obok piękny, rozłożysty dom, który dziś już nie istnieje. W moim brakowało łóżka, wody, kuchni. Właściwie wszystkiego.
No i jeszcze pewnie przychodziło trochę ludzi.
Czasem nawet dwieście osób dziennie! Głównie w weekendy. Mimo to zagranicznych turystów było niewielu. Kiedyś trafiła tam dwójka Polaków, innym razem Hiszpanie. Ale przede wszystkim to miejsce przyciągało dużo ciekawych osób. Poznałem ambasadorów USA i Wielkiej Brytanii. Byli też fotografka pracująca dla The Guardian, scenografka z Tallina, czy estoński reżyser Mark Soosaar, który w latach 70’ zrobił o Kihnu kultowy dokument.
A poza latarnią, co tam jeszcze jest?
Kościół, muzeum. Jeśli wpadnie się w weekend, można iść na imprezę do miejscowej dyskoteki. Można również wykąpać się w porcie, pochodzić po plaży, no i obejrzeć samą wyspę! Jest piękna: zielona, dzika, usiana domkami w skandynawskim stylu. I w sumie bardzo skromna. Ale na Kihnu nikt nie jeździ raczej po jakieś wielkie uniesienia (śmiech).
Nie zapominajmy o babkach.
No właśnie. Tak naprawdę to one tam tak przyciągają. Ludzie chcą podpatrzyć ich kulturę, która w jakiś niepojęty sposób oparła się czasowi; zobaczyć ten ciągle żywy folklor. Mieszkanki wyspy nadal ubierają się w tradycyjne stroje – pasiaste spódnice z wełny, kwieciste koszule, fartuchy oraz chustki. Wzory tych strojów są w miarę ustalone, a na odstępstwa patrzy się raczej z ukosa. Podstawowy kolor tych spódnic to czerwony, ale kiedy masz jakieś zmartwienie zakładasz sukienkę „smutną”, czyli ciemną. Żałoba oznacza ścisłą czerń. W miarę jak z niej wychodzisz, na sukniach pojawiają się paski w odcieniach granatu i zieleni, a potem, stopniowo, znów czerwień i kolory. Te spódnice kobiety tkają sobie same.
Nigdy nie noszą spodni?
U nas regionalny strój to kostium, który zakłada się od wielkiego dzwonu. Kojarzą się z jakimś festynem, albo zespołem folklorystycznym. One w tych spódnicach jeżdżą na rowerach, wychodzą po zakupy i na imprezy. Starsze kobiety pracują tak nawet w polu. Spódnica jest praktyczna, może trochę za gruba latem, ale z drugiej strony wełna tak łatwo się nie brudzi. Ale oczywiście można zobaczyć też normalnie ubrane kobiety.
Ludzie z Kihnu są ze sobą mocno związani?
Tam mieszka teraz jakieś 500 osób. Kiedyś, na przełomie XIX i XX wieku, było ich niemal 3 razy tyle. Mimo że liczba zmalała, to wciąż silna grupa, która bardzo celebruje swoją tożsamość. Kwestia pochodzenia do dziś ma tam spore znaczenie. Może trzymają się trzymają razem, bo trochę od siebie zależą? W takich warunkach trudno być samowystarczalnym. Ale odniosłem też wrażenie, że po prostu się lubią.
Przyjmują ludzi z zewnątrz z otwartymi ramionami?
Raczej tak. Ja w ogóle z początku byłem tam atrakcją. Jak tylko się pojawiłem, Mare poinformowała na Facebooku, że Kihnu ma nowego latarnika. Trąbiło o tym nawet kilka ważnych estońskich serwisów. Turyści odwiedzający wyspę mnie rozpoznawali, wpadali robić pamiątkowe zdjęcia. Trwało to może ze dwa pierwsze tygodnie, a potem szczęśliwie przygasło.
Wróćmy do miejscowych. Oni też byli ciebie ciekawi?
To mała wyspa. Znali mnie prawie wszyscy, nawet na wysypisku śmieci. Miałem łatwo - mogłem wszystkich o wszystko prosić i dużo osób mi pomagało. Choć generalnie ludzie na północy są raczej zdystansowani. Na pierwszy rzut oka chłodni, poważni, spokojni. Ale z głębi i tak bije ciepło.
Kogo więcej było widać – kobiet czy facetów?
Kobiet, ale to nie jest tak, że tam nie ma mężczyzn. Normalnie mieszkają tam i pracują. Kiedyś gdy wyruszali na połowy lub szli na lód polować na foki, faktycznie nie było ich tygodniami. Ale Kihnu do dziś żyje z morza, więc siłą rzeczy faceci dalej często znikają. Dotyczy to i męża Mare, która pod jego nieobecność ma na swojej głowie czwórkę dzieci, gospodarstwo, dwie małe agroturystyki, plener malarski, latarnię, pole ziemniaków i stado owiec. Jest co robić.
Stąd wyspa kobiet.
Życie wyspy zawsze leżało w ich rękach. Mężczyźni po powrocie nie umieli nawet wydoić krowy. Kobiety nie dość, że ogarniały wszystkie te lądowe prace, to jeszcze - jak to baby - wieczorami spotykały się poplotkować, pośpiewać, wspólnie dziergać, a czasem sobie potańczyć. Dlatego ta kultura należała do nich i tak jest nadal. Faceci trzymają się na uboczu. Wychodzą z ukrycia powoli. Na pewno sami nie podejdą zagadać. Poznawałem ich dopiero z czasem.
No dobra, rozstrzygnijmy, która grupa trzyma władzę.
Merem wyspy jest facet, młody chłopak, ale ostatecznie, jak powiedziała mi Mare, zawsze rządzi ten, kto w domu decyduje o podziale pieniędzy.
To by się spodobało feministkom.
Myślę, że tak. Kobiety z Kihnu są silne. Muszą, bo jak to na wsi, wszystkim trzeba zajmować się samemu. Ale ich siła polega też na tym, że żyją tradycjami i te własną odrębność pielęgnują. To nie jakieś dzikie plemię bab, które uchowało się odcięte od świata w leśnych ostępach. Jest XXI wiek, mają tam wszystko – kablówkę, Internet, itd. A jednak tej swojej tożsamości bardzo gorliwie chronią. W 2008 roku doceniło to UNESCO, wpisując przestrzeń kulturową Kihnu na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości.
To znaczy?
Na przykład: w latarni nie mieliśmy wody. Codziennie jeździłem po nią rowerem do Mare, z powrotem wioząc 10 litrów w dwóch butelkach na plecach. Musiało wystarczyć na picie, mycie, gotowanie i zmywanie. A Arvo miał taki kwiatek, o który bardzo dbał. Któregoś dnia zobaczyłem, jak idzie go podlewać resztką mojej wody. Krzyknąłem: „Stary, oddawaj, to jedyne, co mam!”. Wtedy usłyszałem, że 15 m od latarni jest przecież ukryta w krzakach studnia… Nie powiedział mi tego przez trzy tygodnie! Tak więc… tak - byłem raczej zdany na siebie.
Zaskoczyłeś mnie.
Tam ludzie są bardzo zajęci. I to taką zwykłą codziennością. Wszystko ma inny kaliber: nie dostajesz może setek maili dziennie, ale za to dotyka cię sto innych przyziemnych spraw. I wolę tamte. Małe, proste i życiowe, które czas wypełniają dokładnie tak samo jak jakieś korporacyjne spiny, rzekomo na najwyższym szczeblu.
A co było dużym problemem?
Powiem ci tak - nie pojechałem tam uprawiać survivalu, wcinać sucharków, czy spać na podłodze. Ale ostatecznie wszystkiego tego doświadczyłem. Inna rzecz, że nie traktowałem tych niewygód jak problemy. Jadąc wiedziałem, że to będzie przygoda. W którymś momencie po prostu bierzesz to, co ona sama ze sobą niesie.
Pewnie chciałeś czytać książki.
Dokładnie. Myślałem, że będę miał malutki pokoik z widokiem na morze. A w rezultacie dostałem do odnowienia domek na paliwo, a potem jeszcze taras widokowy latarni. Gotowałem na jakiejś pordzewiałej kuchence elektrycznej, którą skądś odkopaliśmy, ale powodowała w całej latarni takie zwarcia, że ostatecznie bezpieczniej było przygotowywać jedzenie na plaży na ognisku. To było czasochłonne, ale z drugiej strony, w takiej rzeczywistości doceniasz czym są rzeczy, po które na co dzień sięgasz z taką łatwością. Mam wrażenie, że tutaj kompletnie nie wiemy, czego i ile potrzebujemy. Tam miałem świat, gdzie wszystkiego było tak mało, że mogłem to policzyć. Wiesz ile masz rzeczy w kuchni? Szklanek, miseczek, talerzy?
Nie.
Ja w Warszawie mam chyba pierdylion, a tam cała kuchnia to były cztery rzeczy: miska, kubek, łyżka, nóż. W takich warunkach świat się upraszcza, a ty orientujesz się, że na co dzień masz wokół siebie zbędny balast. Potem go wywalasz i nagle jesteś wolna. To bardzo proste.
Nie wyobrażam sobie tego tutaj.
Po powrocie poszedłem na zakupy. Patrzyłem jak ludzie przechadzają się po galerii z takim znudzonym spojrzeniem jakby zastanawiali się „co by tu jeszcze mieć….?”. Tam nie było takich dylematów. Nie było sklepu z ciuchami, kina z wyborem filmów. Teatr przyjeżdża raz do roku, a w spożywczym czasem nie ma nic, co lubisz.
Jest trochę ludzi - 500-osobowa społeczność, jak mówiłeś. Powiedz, zżyłeś się z nimi?
Tak, zaskoczyło mnie nawet, że tak szybko. Chociaż z każdym inaczej. Niektórych znasz tylko na „dzień dobry” w sklepie, z innymi imprezujesz do 12 rano przy dźwiękach akordeonu. Kiedy kupiłem bilet powrotny i poszedłem do Mare, zrobiło się dziwnie. Sporo osób w ogóle myślało, że będę na Kihnu do jesieni.
Przed wyjazdem cały dzień jeździłem po wyspie, żeby się ze wszystkimi pożegnać. Ale najważniejsze, że nie na zawsze - chcę wrócić po sezonie, kiedy nie będzie tak wielu turystów. Do tego Mare wymyśliła, że w przyszłym roku odnowię całą latarnię. (śmiech). Ja raczej chciałbym zebrać fundusze. Jeśli się o to nie postaramy, ta wieża szybko zniszczeje. Ma już ponad 150 lat.
Co zapamiętasz?
Morze! Cały czas byłem nim otoczony. Codziennie wygląda inaczej, zmienia kolor. Raz zlewa się z horyzontem, raz jest granatowo-srebrne, kiedy indziej złote. Poza tym wszystkie te momenty, kiedy moją miałem latarnię tylko dla siebie. Po pracy siedziałem na górze całymi godzinami. I jeszcze wiatr, który czasem wieje bez przerwy dzień i noc. Jest zimno. Wyłazisz ze śpiwora i jakąś dmuchawą ogrzewasz sobie ręce i twarz. Po jakimś czasie od świstu dostajesz fioła, aż w końcu w środku nocy budzi cię kompletna cisza. No i samotność. Latarnia jest na samym skraju wyspy. Przepiękny cypel, najdalszy punkt od portu… i od wszystkiego.
Mam wrażenie, że chcesz coś jeszcze dodać…
Przed wyjazdem, w Warszawie strasznie dużo się działo - robiliśmy spektakl, programy, zdjęcia - parę miesięcy w ciągłym biegu… Potrzebowałem tej samotności, ale na początku wstydziłem się mówić, że wyjeżdżam do latarni. Nawet dla mnie to brzmiało trochę dziwnie.
Ale co ciekawe ilekroć komuś o tym pomyśle opowiadałem, spotykałem się z ogromnym entuzjazmem. Okazało się, że to nie było tylko moje marzenie. Nagle wszyscy chcieli mnie w tej latarni odwiedzać. Niektórzy pytali czy mogliby ją przejąć na cały przyszły sezon. Byłem zaskoczony skalą tego zainteresowania. Myślę, że świat tak pędzi, że w głębi wszyscy potrzebujemy po prostu takiego spowolnienia. Kto by pomyślał, że w XXI wieku latarnie morskie mogą być jeszcze tak potrzebne.
Artur Kot - Rocznik 1981. Fotograf, dziennikarz, podróżnik, nurek jaskiniowy. Niespokojny duch. Pisze dla "Voyage" i "Podróży", wspólnie z Moniką Mariotti stworzył cykl "Słyszałam, że..." dla TVN. Interesuje się wszystkim, co odległe i nieznane. Pracował z niepełnosprawnymi dziećmi i z delfinami. Zwiedził m.in. Grenlandię, dwukrotnie Arktykę, Nową Zelandię, Patagonię i Ziemię Ognistą. Więcej o nim tutaj
Napisz do autorki: karolina.blaszkiewicz@natemat.pl