Niewiele jest krajów, które wysyłają w świat ambasadorów, by ci rozniecali spory i konflikty. Robią tak od czasu do czasu głównie Rosja i Korea Północna. Teraz do tego grona dołączyć chce chyba też Polska. Takie wrażenie można odnieść po zachowaniu nowego ambasadora w Berlinie prof. Andrzeja Przyłębskiego. Choć misję pełni zaledwie od kilku dni, już widać, że będzie to wzór dla dyplomatów, którzy chcą zagrzać miejsce w polityce zagranicznej "wstawania z kolan".
Wbrew wszelkim pozorom, dyplomacja to trudny kawałek chleba. To nie tylko praca polegająca na sączeniu od rana szampana z sokiem pomarańczowym, a wieczorami bywania na wytwornych galach. Na co dzień to raczej fach podobny do roboty sapera. Większość dyplomatów stąpa więc delikatnie po politycznych polach minowych, by cele swoich rządów realizować przy minimalnych stratach. Robią dużo, mówią raczej mało. A jeśli mówią o kraju, w którym pełnią misję, ograniczają się zwykle do samych superlatyw.
Na odstępstwa od tych niezmiennych od wieków zasad nie pozwalają sobie ani potężne Stany Zjednoczone, ani wpływowe Niemcy. Nie łamią ich nawet komunistyczne Chiny, czy islamskie reżimy Arabii Saudyjskiej lub Iranu. Starą, dobrą szkołę dyplomacji, w której waży się każde słowo, stosują nawet dyplomaci pracujący dla tak szalonych przywódców, jak ci z Białorusi i Wenezueli. Jeśli któreś państwo jest z innym w konflikcie, czy najzwyczajniej nienawidzi jakiegoś narodu lub nim pogardza, po prostu zrywa się kontakty dyplomatyczne.
"Dobra zmiana" w dyplomacji
Kto wie, czy politycy obecnie rządzący Polską też nie mieliby ochoty kilku ambasad pozamykać, ale więzy wynikające z członkostwa w NATO i Unii Europejskiej uniemożliwiają taki luksus. Partykularne potrzeby partyjne zmusiły jednak ekipę Prawa i Sprawiedliwości do dokonywania "dobrej zmiany" także w dyplomacji. Wszakże tego wymaga realizacja obietnic wyborczych, które w polityce zagranicznej dotyczyły przede wszystkim "podniesienia Polski z kolan".
Jeśliby spytać przeciętnego wyborcę PiS o to, przed kim Polska rzekomo na tych kolanach klęczała, zapewne pierwsze wymieni Niemcy. Od początków swego istnienia partia Jarosława Kaczyńskiego żyje bowiem z odświeżania powojennych traum i karmienia antyniemieckich fobii. W wyobrażeniu sympatyków PiS Niemcy to więc winowajcy wszystkiego, co w Polsce najgorsze. Nie tylko ze względu wywołanie wojny sprzed 77 lat, ale i stworzenie Unii Europejskiej "wykorzystującej Polaków". No i istnienie niemieckich koncernów medialnych, do których należy w Polsce kilka dużych redakcji.
Jak Polska będzie wstawała przed światem z kolan dobitnie zdaje się więc prezentować nowy ambasador Rzeczypospolitej w Berlinie. Prof. Andrzej Przyłębski to dyplomata wyjątkowy. Nie tylko dlatego, że nie jest zawodowcem, a jedynie filozofem z krótkim epizodem sprzed lat w roli attaché ds. kultury i nauki. Wrażenia na kolegach z korpusu dyplomatycznego w Berlinie nie zrobią też jego pozostałe predyspozycje do funkcji przedstawiciela Polski w Niemczech. Zawężają się głównie do tego, iż świetnie mówi po niemiecku, bo lata spędził na uczelniach za Odrą.
Wyjątkowość prof. Przyłębskiego polega jednak przede wszystkim na jego pozycji w polskiej układance politycznej. Niemieckojęzyczny filozof z Poznania to mąż Julii Przyłębskiej, czyli jednej z kluczowych postaci w walce PiS o przejęcie kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym.
Jak nie zaatakujesz, to z kolan nie wstaniesz
Wygląda na to, że wyjątkowa będzie też jego misja w Berlinie. Na dobre zaczął ją dopiero kilka dni temu, a jedną z jej pierwszych odsłon był wywiad udzielony stacji radiowej WDR...
Przetłumaczmy to na bardziej konkretny język, a otrzymamy prostą historię o tym, że kraj, w którym pełni misję prof. Przyłębski jest pełen ludzi niegrzeszących rozumem, albo takich, którzy wciąż chcieliby zdominować Europę za wszelką cenę. Na tym nowy polski ambasador w Niemczech jednak nie poprzestał. Po kilku chwilach w kontekście ludzi o zawężonych poglądach wymienił prezydenta Niemiec Joachima Gaucka. Na antenie niemieckiego publicznego radia zasugerował, że Gauck zupełnie nie rozumie, co teraz dzieje się w Polsce.
W kontekście "piętnowania" za próbę "uwolnienia się" od Niemiec ambasador otwarcie zaatakował natomiast jeden z najbardziej wpływowych niemieckich dzienników, bawarski "Süddeutsche Zeitung". – Ciągle jesteśmy bombardowani. Zwłaszcza przez "Süddeutsche Zeitung", które jakoś nas namierzyło i ma fobię antypolską. To jest najbardziej skrajny dziennik w tym momencie – ocenił prof. Przyłębski.
Nic dobrego z tego nie będzie...
Można pocieszać się, że wszystkie te słowa padły w polskojęzycznej audycji nadawanego na antenie WDR "Funkhaus Europa", a ich zrozumienie utrudnią problemy ambasadora z układaniem prostych i spójnych wypowiedzi. Choć wywiad nadano we wtorkowy wieczór, w mediach z Odrą odbił się bez większego echa. Tylko naiwni mogą jednak sądzić, że jego streszczenie nie trafiło do gabinetów najważniejszych ludzi w Berlinie.
Zarówno niemieccy politycy, jak i media z pewnością wykorzystają ten popis w najbardziej odpowiedniej dla siebie chwili. A skoro prof. Andrzej Przyłębski zaczął od tak "mocnego otwarcia", to można się spodziewać, że jeszcze nie raz zaprezentuje w Berlinie nową szkołę polskiej dyplomacji, którą z uporem maniaka wprowadza szef MSZ Witold Waszczykowski.
Warto bowiem przypomnieć, że za rządów PiS to nie pierwszy raz, gdy polski ambasador obraża kraj, w którym pełni misję. Już wiosną podobny dyplomatyczny eksperyment przeprowadził w Luksemburgu ambasador Bartosz Jałowiecki. Gdy kierowana przez Luksemburczyka Jean-Claude'a Junckera Komisja Europejska wszczęła działania w sprawie ataku PiS na niezależność Trybunału Konstytucyjnego i krytykowała upartyjnienie mediów publicznych, Jałowiecki atakował rząd Luksemburga na łamach "Rzeczpospolitej".
I już wtedy pytaliśmy cenionych w świecie europejskiej dyplomacji specjalistów, czy może właśnie tak trzeba? Czy tak nie powinna wyglądać nowoczesna polityka zagraniczna?
– Ambasador nie krytykuje państwa, w którym pełni misję, ani go nie poucza. (...) To jest jednak na pewno świadectwo jakichś nowych obyczajów i standardów. Skoro słyszymy, że "szef MSZ nie jest dyplomatą", to czort wie, kim mają być dziś ambasadorowie... – komentował wówczas były szef MSZ Dariusz Rosati. – Tak się nie robi polityki zagranicznej, to nie przyniesie nic dobrego – wtórował ekspert ds. dyplomacji dr Janusz Sibora.
Niepokoi mnie niechęć do pogłębionego zrozumienia tych procesów, które w Polsce zachodzą. Taki pewnego rodzaju schematyzm w społeczeństwie niemieckim, w elitach politycznych, w świecie mediów również. Takie myślenie, że istnieje pewien proces dziejowy - na czele którego są Niemcy, może Francja - nieuchronny, który nas również dotknie, a więc te wszystkie plus i minusy musimy przerobić. W związku z tym, że my próbujemy się od tego jakby uwolnić i iść swoją drogą, to strasznie niepokoi.(...) Nas się ciągle piętnuje, stawia w kącie. Ja trzy tygodnie tutaj jestem i nawet przy życzliwych rozmowach, sympatycznych widzę pewne zawężenie poglądów.Czytaj więcej
Bartosz Jałowiecki
ambasador Polski w Luksemburgu dla "Rzeczpospolitej"
Dla lewicowego luksemburskiego rządu przyjęcie nowej konstytucji jest sztandarowym projektem programowym, więc oficjalnie zgłoszony zamiar likwidacji tak istotnego elementu państwa prawa jak Trybunał Konstytucyjny powinien być dokładnie przeanalizowany przez Komisję Europejską pod przewodnictwem innego Luksemburczyka – Jeana-Claude'a Junckera. Ciekawe, dlaczego do tej pory Komisja nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń? Czy w ogóle to uczyni? No, chyba że w Komisji nikt niczego nie zauważył, bo wiadomo – najciemniej jest pod latarnią. Co do zarządzania publicznymi środkami masowego przekazu, to w Luksemburgu o żadnych konkursach na menedżerskie stanowiska nie ma mowy. W Wielkim Księstwie istnieje tylko jedna publiczna rozgłośnia – Radio 100,7 – i na mocy rozporządzenia Wielkiego Księcia z 19 czerwca 1992 r. cały jej dziewięcioosobowy zarząd jest mianowany przez rząd.Czytaj więcej