
Jest lato 1977 roku. Wchodzimy do mieszkania Beksińskich na ulicy Sonaty 6, numer 314. Jedno z setek mieszkań betonowego blokowiska na warszawskim Służewie. Samo mieszkanie już jest dość oryginalne – okazuje się, że powstało z połączenia dwóch oddzielnych mieszkań.
Stare mądre powiedzonko brzmi: jeśli mężczyzna po czterdziestce budzi się rano i nic go nie boli, to znaczy, że umarł.
Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć.
W filmie w reżyserii Jana Matuszyńskiego rodzina Beksińskich ma być nie tylko ostatnia, ale i w pewnym sensie ostateczna. Jej historia zostaje opowiedziana do samego końca, wszystkie wątki zostają urwane i nikt ich już podjąć nie może. To nie oznacza, że zniknęła bez śladu - mamy obrazy, ogromne i dla wielu zatrważające dzieło życia Zdzisława, wciąż odczuwamy efekty tytanicznej pracy redakcyjnej Tomasza. Gdzieś pomiędzy nimi niknie obraz żony i matki, Zofii Beksińskiej, zdaniem Matuszyńskiego, trochę niesprawiedliwie.
Jestem taki niedopieszczony jeśli chodzi o moją osobę, o filmowanie mojej osoby. Nikt mnie nie chce.
Napisz do autora: lidia.pustelnik@natemat.pl