Mikołajki w sezonie wakacyjnym to szum, gwar i nieprzebrane tłumy turystów. Ciężko znaleźć miejsce w restauracji, żeglarze mają problem z zacumowaniem jachtu. Kierowcy bezskutecznie szukają miejsc na zaparkowanie samochodu. Tymczasem Mikołajki mają też inne oblicze. To miasto starych ludzi, które po zakończeniu sezonu przechodzi w tryb uśpienia, a mieszkańcy żyją jedną myślą: „aby do wiosny”.
Sezon tradycyjnie zaczyna się w czasie majówki, gdy do miasta przyjeżdża wielu amatorów sportów wodnych. Wypożyczalnie kilka dni wcześniej zrzucały na wodę kajaki, rowery wodne, jachty i motorówki. – Wszystko co pływa musiało być gotowe na czas. Pogoda była nie najgorsza i sezon można było uznać za rozpoczęty – mówi pani Danuta, mieszkanka Mikołajek. Miejscowi mieli szczęście, ładna pogoda była i w maju, i w czerwcu, okazji do zarabiania pieniędzy było bodaj więcej, niż w latach poprzednich.
– W sezonie jest tyle łodzi, że o godzinie 17. raczej nie znalazłby pan miejsca do zacumowania w porcie – twierdzi bosman, który na kilka minut przed 19. pomagał nam przycumować. Jest wrzesień, środek tygodnia, miasto w niczym nie przypomina żeglarskiej stolicy Mazur z lipca czy sierpnia. Jest po prostu pusto.
– Mikołajki to miasto starych ludzi – mówi pani Izabela, mieszkająca w Mikołajkach od urodzenia. Ona sama została w mieście, ale jej dzieci porozjeżdżały się po Polsce. – Młodzi wyjeżdżają na studia do większych miast i na ogół już tam zostają. Zakładają rodziny, płodzą dzieci, pracują. Mieszkają w Gdańsku, w Warszawie, rzadko kto wraca. Bo i nie ma do czego – twierdzi kobieta.
W okolicy nie ma wielkich zakładów, nie ma przemysłu. Bezrobocie w Mikołajkach wynosi około 55%, na 3.8 tysiąca mieszkańców pracuje niespełna tysiąc. To dużo mniej niż średnia w województwie Warmińsko-Mazurskim. Mniej więcej połowa pracujących mieszkańców znajduje zatrudnienie w rolnictwie lub budownictwie. Mąż pani Izabeli przez wiele lat pracował w hotelu Gołębiewski. – To chyba największy lokalny pracodawca, w dodatku tam cały czas coś się dzieje. Ale ile osób może pracować w hotelu? – pyta retorycznie.
Te słowa potwierdza pani Danuta, także mieszkająca w Mikołajkach od urodzenia. – W mieście poza hotelami to nie bardzo jest coś do robienia. Można pracować w sklepie albo w urzędzie miasta, no w szkole jeszcze. Kiedyś były państwowe zakłady rybołówstwa. Jak ktoś miał głowę na karku i w porę zainwestował w jakiś bar czy pizzerię, to dziś jest na swoim. Ale to nie jest łatwy chleb, bo żniwa trwają tylko trzy-cztery miesiące.
Z panią Izabelą rozmawiam przy okazji „rodzinnego wyjścia na prysznic”, jaki wydał nam się konieczny po przycumowaniu w porcie. – Pomagam mamie, która po śmierci ojca sama zajmuje się tymi natryskami. Wie pan, mama ma tysiąc złotych emerytury i co dwa miesiące musi zapłacić rachunek za gaz. Bagatela, prawie tysiąc złotych. Jakby nie te prysznice to nie wiem, z czego by żyła.
Chętnych nie brakuje. 2 zł za możliwość skorzystania z ubikacji, 8 zł za prysznic to całkiem rozsądne ceny. Działa prawo podaży i popytu, a konkurencja nie śpi. Po sąsiedzku jest podobny interes, kilkadziesiąt metrów dalej następny, po zakończeniu sezonu każdy klient jest na wagę złota, nie można windować cen w nieskończoność. W Rucianem ceny były wyższe i ograniczenie czasowe do 7 minut, w Mikołajkach nikt nie mówi o liczeniu czasu.
– Przychodzę po pracy żeby odciążyć trochę matkę. W czasie wakacji pomagają też moje dzieci, ale teraz zaczęła się szkoła i nie bardzo mogą – mówi pani Izabela i snuje opowieść o wymierających powoli Mikołajkach. – Tu, na ulicy Kajki co dom to emeryci. Właściwie nie ma już ludzi młodych. Strach pomyśleć, co będzie za kilka, kilkanaście lat – mówi pani Izabela.
A Mikołajki powoli się wyludniają. Ostatni raz dodatni przyrost naturalny odnotowano 14 lat temu. Do tego trzeba zauważyć, że co roku wyjeżdża z miasta kilkadziesiąt osób. Więcej mieszkańców wyjeżdża za pracą, niż przybywa nowych.
Wraz z końcem wakacji skończyły się w Mikołajkach nocne imprezy, koncerty szant, fajerwerków też już nikt nad wodą nie odpala. We wrześniu w środku tygodnia szanty śpiewają tylko grupki żeglarzy nocujących na zacumowanych w porcie jachtach. Jak na stolicę Mazur jest wręcz podejrzanie cicho. Miasto śpi.
Poranna pobudka w Mikołajkach we wrześniu także niczym nie przypomina tego, co się dzieje w czasie wakacji. Nie ma nerwowej bieganiny po pokładach i pomostach, nie ma nawoływania, krzyków. Port, który w lipcu i sierpniu przypomina bazę marynarki wojennej na chwilę przed wypłynięciem wielkiej armady na drugi koniec świata, we wrześniu jest spokojnym, cichym miejscem. Miasto długo budzi się po nocy, na tyle długo, że bułki na śniadanie w sklepie na rynku uda się kupić dopiero po godzinie 8. Na szczęście niedaleko rynku jest piekarnia, gdzie trochę wcześniej można zaopatrzyć się w świeże pieczywo. Co bardziej wytrwali mogą też iść na zakupy do Biedronki
– Latem w czasie weekendu nawet się do niej nie zbliżam – mówi pani Izabela. Tłok, tłum, masa ludzi – te określenia pojawiają się chyba z 15 razy w ciągu krótkiej wymiany zdań na temat zakupów w Mikołajkach. – Wszyscy robią zakupy w Biedronce. I żeglarze, i ci, którzy przyjechali samochodami. Biedronka dla mieszkańców staje się atrakcyjna dopiero od poniedziałku po południu do piątku rano – dodaje.
– Żeglarze to jedno. Byli, są i będą. Co roku przyjeżdża ich mniej więcej tyle samo. Ale widać w mieście mnóstwo turystów, których roboczo możemy nazwać turystami 500 plus – mówi pani Izabela i tłumaczy, na czym polega fenomen tej drugiej grupy przyjezdnych. – Przyjeżdżają na kilka dni, na weekend, czasem są od piątku albo siedzą do wtorku. Szukają najtańszej oferty, najtańszych noclegów, najtańszych zakupów. Pewnie im te 500 zł zalega w portfelu i za tyle mogą szaleć, ale na wiele więcej nie mogą sobie pozwolić – mówi pani Izabela.
O turystach weekendowych mówi tez pani Danuta, z którą rozmawiam w piekarni. – Teraz jest pusto, za miesiąc to już prawie nikogo nie będzie. Tyle co ci, którzy wpadają na konferencje do Gołębiewskiego i to wszystko. Ale oni rzadko chodzą po mieście, jak zimno i pada to siedzą w hotelu na basenie – twierdzi pani Danuta. – A w czasie wakacji to najgorzej jest w soboty i niedziele. Istny armagedon, przejść ulicą nie można, tyle ludzi. I wszyscy coś jedzą albo z siatkami – śmieje się.
W pobliżu Mikołajek jest wiele miejsc, gdzie organizowane są kolonie i obozy dla dzieci. Czasem zdarza się, że rodzice przyjeżdżają co swojej pociechy na weekend, „wypożyczają ją” z ośrodka na parę godzin i jadą z dzieckiem do żeglarskiej stolicy Mazur na lody albo pizzę. – O ile gdzieś zaparkują, bo o miejsce niełatwo – podkreśla pani Izabela. Potem trzeba odstać swoje w kolejce, bo w czasie weekendów nie tylko w Biedronce są tłumy, okupowane są wszystkie lodziarnie, budki z goframi i smażalnie. W oczekiwaniu na wolny stolik w pizzerii trzeba czasem stać w kolejce.
Wielu żeglarzy lubi port w Mikołajkach, bo to świetne miejsce na postój na szlaku wielkich jezior. Można uzupełnić zapasy, umyć się, zatankować i płynąć dalej. Są i tacy, którzy Mikołajek nienawidzą. Za te tłumy, za hałas, za kolejki i drożyznę. Dowodzą, że 2 zł za toaletę czy 8 zł za prysznic to rozbój w biały dzień, a przecież ceny w samym porcie są jeszcze wyższe. Nie przyjdzie im do głowy, że kąpiąc się dają szansę na dorobienie do emerytury. Nie wiedzą, że wystarczy przyjechać kilka dni po zakończeniu wakacji, żeby tłumów już nie było.
We wrześniu nie ma już bieganiny, hałasu i gromady turystów. Można znaleźć czas, żeby porozmawiać z mieszkańcami "o życiu". Gdy rano chcieliśmy się odłączyć od końcówki zasilania prądem, trudno na początku było znaleźć jakiegokolwiek bosmana. W końcu udało się, „usługa” została zamówiona "za parę minut", bo rzeczony bosman właśnie palił porannego papierosa. A potem, gdzieś między poranną kawą i drugim lub trzecim porannym papierosem... zapomniał o nas. Trudno, jesteśmy na wakacjach, nam się nie śpieszy. Jemu też nie.
Jeszcze kilka tygodni i po jeziorach będą żeglowali naprawdę nieliczni „twardziele”, w grubych swetrach, sztormiakach, polarowych czapkach na głowach. Ale już teraz, na początku września wystarczy wyjść z portu o 9 rano, by być jedyną jednostką pływającą pod żaglami na całym jeziorze Tałty. Gdzieś w oddali, pod trzcinami może uda się wypatrzyć łódź z wędkarzem na pokładzie i to wszystko. Po niebie przesuwają się klucze żurawi odlatujących do Hiszpanii, a ich nawoływania są jedynymi dźwiękami zakłócającymi ciszę, obok plusku fal rozbijających się o kadłub jachtu. Ach, i oprócz jakiegoś robotnika przy hotelu Gołębiewski, który wyzywał przez megafon kolegę od leni i nierobów. Mikołajki powoli zapadają w sen.