Najtrudniejszy projekt w całej filmografii Wojciecha Smarzowskiego, pierwszy w historii film fabularny o rzezi wołyńskiej, to nie jest coś, co łatwo skomentować. I to nie tylko dlatego, że siłą rzeczy brutalność tego obrazu rozbija wewnętrznie i sprawia, że zamiast mówić, chce się "milczeć z zaciśniętym gardłem”, jak określił to Smarzowski. O filmie "Wołyń” opowiadać trudno przede wszystkim dlatego, że pozostawia widza ze świadomością ogromnego, wprost niewyobrażalnego zła, które już się wydarzyło i które wciąż dzieje się w różnych zakątkach świata. A taką prawdę naprawdę trudno przełknąć.
Lekcja, którą trzeba odrobić
"Wołyń” to film, o którym zostało powiedziane już chyba wszystko, zanim jeszcze przystąpiono do jego realizacji. Sam projekt filmu o takiej tematyce spotkał się ze zdecydowanym oporem niektórych środowisk w Polsce i na Ukrainie. Słychać było głosy, że Smarzowski miał przede wszystkim wybrać zły moment na realizację swojego filmu. W obliczu konfliktu rosyjsko-ukraińskiego odnawianie starych ran nie jest dla nikogo korzystne.
Dziś reżyser mógł odpowiedzieć na te zarzuty, przede wszystkim za pomocą swojego przemyślanego filmu, ale także wprost. – Ja myślę, że propaganda rosyjska, jeśli będzie chciała, to wykorzysta ten film bez względu na to, jaki by on był. Gdyby ten film nie powstał, to propaganda rosyjska wykorzystałaby fakt, że ten film nie powstał. Tak działa propaganda – powiedział reżyser po przedpremierowej projekcji "Wołynia” na Festiwalu Filmowym w Gdyni.
Reżyser zaznaczył, że zdaje sobie sprawę, że jego film wzbudzi emocje, ale one wkrótce opadną. Wówczas politycy powinni stworzyć odpowiedni klimat dla historyków polskich i ukraińskich, by ci mogli zacząć współpracować, skonfrontować dowody, może nawet dokonać ekshumacji, by w końcu zaproponować komunikat, który trafiłby do podręczników historii. – Po jakimś czasie ten film będzie pracował na oczyszczenie naszych relacji. Nie można budować pojednania na tym, że fakty zamiata się pod dywan – dodał reżyser.
„Nasi Ukraińcy nas ostrzegą”
Wbrew obawom, Smarzowski stworzył film, który oddaje sprawiedliwość tysiącom pomordowanych Polaków, ale w którym zarazem nie ma prostych generalizacji – nie każdy Ukrainiec jest diabłem, nie każdy Polak ma kryształową duszę. To, co dzieje się na ekranie, to minimalna próbka tego, jak historia masowego mordu na polskiej mniejszości musiała wyglądać naprawdę. I jest ona wstrząsająca.
Smarzowski nie zapomina jednak, że Polacy również zaczęli się organizować, a niektórzy Ukraińcy pomagali im się ukryć. – Temat jest bardziej niż delikatny, dlatego cała tajemnica, wydaje mi się, jest w wyważeniu proporcji – przyznał reżyser, choć zastrzegł, że strona ukraińska może mieć odmienne zdanie na ten temat.
Co się stało na dobrym Wołyniu
Smarzowski powoli i starannie buduje napięcie w swoim filmie, jakby rozsmakowując się w kolejnych scenach wiejskiej sielanki. Huczne wesele, praca na polu, dbanie o gospodarstwo... wchodzimy do świata, w którym ludzie żyli dokładnie tak samo, od dziesiątek, a może i setek lat, blisko natury i pobożnie. Nie jest to świat nieskazitelny.
Niepostrzeżenie i jakby przy okazji dowiadujemy się, że Lachy podobno gdzieś zamykają cerkwie, że Ukraińcy czują się uciskani przez zamożniejszych Polaków, że najgorszą kategorią ludzi i tak są Żydzi. Jad sączy się do ludzkich umysłów kropla po kropli. Jak to się dzieje, że w końcu zaczynają się podpalenia, że wyprawa głównego bohatera, Macieja Skiby (w tej roli genialny Arkadiusz Jakubik) na targ staje się śmiertelnie niebezpieczna, a z ambony prawosławni duchowni zaczynają mówić o symbolicznym oczyszczeniu pszenicy z chwastów i przywróceniu Ukrainie chwały?
Jednak w swoim filmie Smarzowski idzie jeszcze dalej. Pyta, jak to się dzieje, że ktokolwiek, Polak czy Ukrainiec, może zacząć nienawidzić do tego stopnia, by móc bez zmrużenia oka, w jakimś niepojętym szale, zabić swojego dawnego sąsiada, przebić widłami jego dzieci, torturować do śmierci żonę... Jeśli zło, jak chciała Arendt, rzeczywiście zaczyna się tak banalnie, to w filmie Smarzowskiego na dodatek działa szybko jak zaraza. Pozwala racjonalizować to, co nieracjonalne, uczłowieczać to, co nieludzkie.
W czasach tej tragicznej zarazy jest jednak miejsce na miłość.
Chyba właśnie dlatego historia uwikłanej w miłosny trójkąt Zosi, wysunięta jest na pierwszy plan. Co ciekawe, dla grającej ją Michaliny Łabacz, występ w „Wołyniu” jest zarazem filmowym debiutem. W rolę jej filmowego kochanka, Petra, wcielił się natomiast ukraiński aktor Wasyl Wasylik, który również przyznał: – Chcę wierzyć w to, że widzowie tego filmu dojdą do konkluzji, że wszystko zależy od tego, co produkujemy – miłość czy nienawiść. Bo jeśli produkujemy miłość, to w odpowiedzi dostajemy miłość. I to sprawa nie tylko wojny, która trwa na Ukrainie czy w Syrii, ale to też kwestia wojny, która trwa w środku każdego człowieka.
Czy Ukraina znienawidzi nas za „Wołyń”? Raczej nie. I chociaż jest to tylko film, a nie podręcznik historii, to siłą rzeczy otwiera pewną dyskusję. Choć, jak deklarują producenci, na Ukrainie na razie zainteresowanie filmem jest znikome, to być może po jakimś czasie w końcu uda nam się wspólnie przepracować ten ciemny okres w naszej wspólnej historii i ruszyć dalej.
Rzeź wołyńska – masowe mordy miejszości polskiej, dokonane przez ukraińskich nacjonalistów, przy wsparciu miejscowej ludności, na terenach byłego województwa wołyńskiego II RP w latach 1943-1944. Szacuje się, że w wyniku tych wydarzeń zginęło wówczas około 50-60 tys. Polaków i kilka tysięcy Ukraińców.