
Wybuchy, mnóstwo wybuchów. Do tego szczypta szorstkiej przyjaźni, trup ścielący się gęsto i towarzystwo prawdziwych twardzieli – tak w kilku słowach można ocenić odświeżoną wersję kultowego westernu z 1960 roku. „Siedmiu wspaniałych” Antoine'a Fuqua trzyma poziom i z całą pewnością zadowoli wielbicieli tego typu kina. Pozostałych za to rozśmieszy.
REKLAMA
Tak czy inaczej, seans powinien należeć do udanych. Co prawda reżyser nie ma nam do zaproponowania absolutnie niczego nowego i trzyma się gatunku tak kurczowo, jak to tylko możliwe. Wracamy zatem do opowiedzianej już wiele razy opowieści.
Niewielkie miasteczko gdzieś na Dalekim Zachodzie staje się celem bezwzględnego bandziora i jego świty. Część mieszkańców chce uciekać, inni pertraktować, niewielu – walczyć o swoje. Po licznych staraniach na pomoc przychodzi im zbieranina mniejszych lub większych łotrzyków, którzy dostają być może jedyną w życiu szansę na uratowanie własnego honoru.
Tę część opowieści znamy czy to z wersji filmu w reżyserii Johna Sturgesa, czy też z filmu „Siedmiu Samurajów” Akiry Kurosawy, który zresztą opierał się na... westernach mistrza gatunku, Johna Forda. Z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do swoich poprzedników Fuqua unika poruszania jakichkolwiek drażliwych społecznie czy politycznie tematów i skupia się na wątku zemsty za wyrządzone krzywdy i ochrony przed bezprawiem.
Z drugiej jednak strony mamy kilka zadziwiających sytuacji. Jeśli ktoś dotąd nie był tego świadomy, potyczkom między traperami i gangsterami na Dzikim Zachodzi zwykle towarzyszy godzinna seria wybuchów i walka z użyciem broni automatycznej. Żadnego z mieszkańców miasteczka nie dziwi też wyjątkowa różnorodność „siedmiu wspaniałych”. W grupie nie zabrało przedstawiciela rasy czarnej, a także Meksykanina, Indianina i Chińczyka – cóż, Amerykanie lubią podkreślać swoją wielokulturowość.
Bohaterowie przedstawieni są zresztą powierzchownie, o negatywnym charakterze wiadomo właściwie tylko tyle, że to zło wcielone. Mimo to takie ujęcie postaci w zupełności wystarcza i spełnia swoją rolę.
Przywódca szajki Chisolm (w tej roli Denzel Washington) zaimponuje wielbicielom broni palnej już w pierwszej scenie. Sympatię wzbudza pijaczyna i kobieciarz Farraday, którego z właściwym sobie wdziękiem zagrał Chris Pratt. Współczujemy nie mogącemu otrząsnąć się z okropieństw wojny secesyjnej Goodnightowi (Ethan Hawke) i śmiejemy z dziwactw i cienkiego głosiku Jacka Horne'a (Vincent D'Onofrio). Cała grupa, pełna wad i licznych grzechów na sumieniu, jednak daje się lubić i sprawia, że kibicujemy jej do samego końca.
Ponieważ jest to kino adresowane głównie do prawdziwych mężczyzn, żeby nie powiedzieć dużych chłopców, cała historia skupia się na okupionej krwią, potem i łzami walce i ewentualnie pielęgnowaniu męskiej przyjaźni. Główna postać kobieca została przystosowana do takich realiów – grana bardzo poprawnie przez Haley Bennett Emma Cullen przez cały film stara się przekonać nas o tym, jaką jest twardzielką, trzeba przyznać, z powodzeniem. Wystarczy powiedzieć, że jedną z jej pierwszych kwestii jest: „Szukam sprawiedliwości, ale zadowolę się zemstą”. Włos jeży się na głowie...
Dużym atutem filmu jest bez wątpienia element humorystyczny. To właśnie zabawne dialogi, żarty i sztuczki magiczne pozwalają przymknąć oko na zupełnie nieprawdopodobnie poprowadzony scenariusz. Zresztą, trudno oczekiwać od westernu realizmu. Ma bawić i trzymać w napięciu, a to filmowi Antoine'a Fuqua udaje się całkiem przyzwoicie.
Film obejrzany dzięki uprzejmości Cinema City.
Napisz do autora: lidia.pustelnik@natemat.pl
