Banderowcy zabili dziadków kompozytora Krzesimira Dębskiego. Po latach pojechał szukać oprawców [Fragmenty książki]
Krzesimir Dębski
08 października 2016, 14:52·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 08 października 2016, 14:52
Moi rodzice zaręczyli się na plebanii kościoła w Kisielinie, na piętrze, w mieszkaniu księdza. Przez okna wpadały granaty, w uszach dudniły strzały, płonęły drzwi i dach. Mama miała 18 lat, a ojciec 21. Ojciec prosił mamę o rękę już kilka miesięcy wcześniej, ale powiedziała mu, że jest za młoda i nie wie, co to miłość. Teraz jednak zaręczyli się, bo nie wiedzieli, czy przeżyją.
Reklama.
Był 11 lipca 1943 r., Krwawa Niedziela na Wołyniu. W tym dniu nacjonaliści z Ukraińskiej Powstańczej Armii wtargnęli do kościołów i domów w wołyńskich miastach i wsiach, by pozabijać Polaków zebranych na sumach. Napadli też na kościół w Kisielinie, gdzie na mszę poszli moi rodzice.
Ta niedziela była dniem rozpoczynającym masakrę. Wcześniej zdarzały się mordy, ale od tej niedzieli zaczęła się rzeź. Upowcy zaatakowali 99 miejscowości. Napadali na domostwa, wywlekali rodziny, łapali uciekających, podpalali ukrywających się. Strzelali, dźgali widłami, tłukli w głowy siekierami, podrzynali gardła kosami. Mordowali dzieci, ich rodziców, ciężarne kobiety i starców. Nikogo nie było im szkoda. W sumie zabili około 90 tys. Polaków. To była potężna akcja metodycznego eliminowania ich z Wołynia. Wielka etniczna czystka, w której ginęli także Czesi, Ormianie i inaczej myślący Ukraińcy. Wcześniej nacjonaliści UPA pomagali Niemcom w Holocauście. Celem tego bezwzględnego ludobójstwa było przygotowanie jednorodnego etnicznie terenu, by na Wołyniu była Ukraina.
Tej niedzieli na mszę w Kisielinie przyszli Polacy z tego miasteczka i okolicznych wsi. Banderowcy otoczyli kościół i czekali, aż msza się skończy i ludzie zaczną wychodzić prosto pod ich lufy i siekiery. Kiedy jednak ludzie zobaczyli, co się dzieje przed kościołem, przerażeni cofnęli się do środka. Próbowali się chować. Cztery osoby ukryły się pod dachem. Kilkadziesiąt innych pobiegło na połączoną z kościołem plebanię, schodami na piętro do mieszkania księdza. 80 osób zostało w kościele. Banderowcy wywlekli ich na dziedziniec, zaprowadzili pod dzwonnicę, zdarli z nich ubrania, by się nie podziurawiły od kul, i po kolei rozstrzeliwali, przebijali bagnetami.
Moi rodzice przeżyli dzięki temu, że się nie poddali. Wraz z kilkunastoma innymi osobami zabarykadowali się na przylegającej do kościoła plebanii, a ojciec, który był w konspiracji ZWZ, zorganizował obronę. Przez 11 godzin odpierali atak. Odrzucali wpadające przez okna granaty, gasili podpalone drzwi, odpychali drabiny, po których wbiegali Ukraińcy z nożami, rzucali w nich cegłami. Cztery osoby zginęły, sześć zostało rannych. W nocy Ukraińcy odeszli spod kościoła.
Ojca zranił wybuchający granat. Leżał na łóżku proboszcza z rozerwaną nogą, a z tętnicy pod kolanem biła mu krew jak z fontanny. Matka robiła mu opatrunki z podszewki oderwanej z płaszcza i zaciskała nogę paskiem. Tamowała krwotok. Musiała jednak popuszczać ucisk, bo noga robiła się sina. Wtedy jednak znowu lała się krew, więc mama nie mogła popuszczać na długo. Nie było wody, więc zwilżała ojcu usta zsiadłym mlekiem, które ksiądz nastawił poprzedniego dnia. Uratowała mu życie.
Kiedy po ucieczce z kościoła ponownie spotkała ojca, nie miał już nogi, którą opatrywała. Ranę zaatakowała gangrena, jedynym ratunkiem była amputacja przeprowadzona bez znieczulenia w niemieckim szpitalu we Włodzimierzu Wołyńskim. Mama żałowała, że po zaręczynach nie mogła nigdy z ojcem zatańczyć.
Moi rodzice zdołali uciec z pogromu dzięki pomocy ukraińskiej rodziny Parfeniuków. Znaleźli bezpieczne miejsce z dala od Kisielina. Uratowali się i dzięki temu jestem na świecie. Ukraińcy jednak porwali i zabili mojego dziadka i babcię, rodziców ojca.
Mój ojciec miał genialną pamięć. To dar i przekleństwo jednocześnie, bo z najdrobniejszymi szczegółami pamiętał okropne wydarzenia z przeszłości. Miał też talent malarski, więc dawał upust pamięci, malując obrazy. Na ścianach w domu rodziców wisiały odmalowane z największą szczegółowością panoramy i pejzaże Kisielina. Domy na obrazach stoją dokładnie tak, jak tam stały, przed nimi te same ogródki, a w ogródkach kwiaty, ten sam układ ulic. Odtwarzał drobiazgowo wszystkie istotne obiekty i fakty.
Malował też sceny masakry w kościele i przed nim. Kule przebijające ludziom plecy, ogień skaczący po dachach. Ojciec komponował również utwory upamiętniające Wołyń – symfoniczne i wokalno-instrumentalne. Przed jego oczami wciąż przelatywał film z tamtymi wydarzeniami. Nie uwolnił się od niego przez całe życie. Potrzeba malowania tamtego świata była tym większa, że już go nie było. Z kościoła zostały ruiny, Kisielin zwiądł i zmarniał, sąsiednie miejscowości przestały istnieć, po domach Polaków zostały fragmenty fundamentów i stare sady, teraz zarośnięte przez las. Ojciec czuł, że na swój sposób ratuje to, co przepadło, odtwarzał dawny świat, pozostawiając po nim w ten sposób ślad.
Chociaż był pogodnym człowiekiem, można powiedzieć nawet, że niezwykłym optymistą, to ludobójstwo, które przetrwał, zostało z nim na całe życie. Żyliśmy tym w domu wszyscy, ja i moi bracia, bo rodzice opowiadali o swoich dobrych i złych doświadczeniach. Aż w końcu ojciec postanowił napisać o tym książkę. Zapisać gruntownie Kisielin w ludzkiej pamięci. (…)
Stojąc w kisielińskim kościele, czyli nad mogiłą pomordowanych w nim sąsiadów, uznał, że najlepszym pomnikiem dla nich będzie książka o tym, co się z nimi i innymi stało. Postanowił napisać coś w rodzaju monografii Kisielina. Kronikę miasteczka, jego mieszkańców. Niestety, pokaźną częścią tej książki musiał być opis śmierci.
Zaczął zbierać dokumentację. Robił to, jak to on, skrupulatnie, rzetelnie, dokładnie. Docierał do ludzi – tych, którzy przeżyli, albo do ich rodzin. Latami prowadził korespondencję z ocalałymi mieszkańcami. Rozmawiał z nimi, pisał listy, prosił o relacje, zdjęcia, każde najmniejsze choćby wspomnienie. Dokumentował nazwiska, rodziny i ich los. Pamiętał, kto w której mieszkał zagrodzie, ile miał dzieci, i zapisywał wszystko. Moja mama pomagała mu w zbieraniu tych informacji. To było dzieło jego życia, a też ich wspólna psychoterapia.
Ojciec pisze o Kisielinie i „kręgu kościoła kisielińskiego”, bo taką sobie wybrał metodę. Chodziło o miejscowości, z których ludzie przyszli na mszę do kościoła 11 lipca. Stworzył z nich wspólnotę przelanej krwi. Opisuje oblężenie kościoła i dalszą rzeź trwającą aż do września. (…)
Nie chodzi tylko o ujawnienie zbrodni, ale także o wskrzeszenie pamięci o unicestwionych miejscowościach i przypomnienie ich mieszkańców. Opuszczając swoje strony, uciekali przecież przed śmiercią, ratowali się, nie brali żadnych rodzinnych pamiątek, wszystko zostało w domach i przepadło wraz z nimi. Spłonęło, zniszczało albo zostało rozkradzione przez sąsiadów. Książka pełni więc też rolę skrzyni z rodzinnymi pamiątkami. (…)
Po jego śmierci wydałem tę książkę. Teraz sam piszę swoją, bo też nie mogę poczuć się spokojnie, dopóki rzeź na Wołyniu nie zostanie właściwie nazwana. Wykorzystuję tu dzieło ojca, obszernie je cytuję, bo suche fakty na temat następujących po sobie nieubłagalnie okrutnych śmierci powinny być przytaczane, by budzić pamięć. (…)
Książka "Wołyń - nic nie jest w porządku" Krzesimira Dębskiego trafi do księgarń 12 października. Wydaje ją Wydawnictwo Czerwone i Czarne