„Alice” reż. Woody Allen, 1990
Alice (Mia Farrow) należy do nowojorskiej socjety. Mieszka z mężem i dwójką dzieci na Manhattanie, a całe dnie schodzą jej na zakupach i dbaniu o urodę. Mąż, choć troskliwy, uważa Alice za głupszą od siebie i nie ma problemu z przyznaniem, że poślubił ją ze względu na jej niegdysiejszą urodę. Ponieważ kobietę męczą nerwobóle z którymi nie mogą poradzić sobie lekarze, za namową przyjaciółki decyduje się na wizytę u chińskiego medyka stosującego alternatywne metody. I tu zaczyna się prawdziwa magia.
Alice, jak jej imienniczka z książki Lewisa Carolla, bierze różne mikstury, których działanie wymyka się racjonalnemu umysłowi. Tabletkę, która sprawia, że staje się niewidzialna i może podglądać znajomych, afrodyzjak, który pozwala jej wyzbyć się ograniczeń wynikających z katolickiego wychowania czy proszek, po którego spaleniu przychodzi do niej duch jej pierwszej i jedynej prawdziwej miłości, żeby doradzić w kwestii mężczyzn. Nie jest to Woody Allen w wydaniu intelektualnym, a urocza opowieść o kobiecej psychice z łagodną satyrą na bogate małżeństwo w średnim wieku z tak zwanego środowiska. Mimo nieco bajkowej formy, to film skłaniający do myślenia. Między innymi, że koniec związku nie jest końcem świata.