Kto z nas nie kupił nigdy słodkiej bułki, kanapki czy szczypiorku od ulicznego sprzedawcy? Przepisy przepisami, ale tym razem w sieci naprawdę zawrzało. Wszystko po wpisie internauty, który był świadkiem ukarania około 60-letniej kobiety. Naraziła się strażnikom miejskim, bo nielegalnie sprzedawała kanapki - po złotówce za sztukę.
– Oprócz paragrafów przydałoby się zwykłe ludzkie podejście. No ale statystyki sobie poprawili. I tylko tyle – piszą oburzeni sytuacją internauci. Ale nowe, bardziej przystające do rzeczywistości "paragrafy" też by się przydały, bo wiele osób czuje wewnętrzny sprzeciw wobec obecnych przepisów.
Według PiS-owskiej "konstytucji dla biznesu", działalność na najmniejszą skalę do około 1 tys. zł, nie będzie uznawana za działalność gospodarczą. Osoby zajmujące się drobnym handlem nie musiałyby rejestrować się w urzędzie działalności i płacić składek. Tyle tylko, że wciąż nie mogłyby handlować w miejscach, gdzie jest to zabronione.
Rzeczywistość jak na "patelni"
Postanowiliśmy pojechać na warszawską patelnię, aby sprawdzić, czy kobieta ukarana mandatem zrezygnowała z "procederu". Na miejscu okazało się, że nielegalne stoisko pod kioskiem jest dziś puste. Czyżby sprawiedliwości stało się zadość?
– Była dziś, ale już się zwinęła – mówi Witek, sprzedawca pączków, który swój towar - również nielegalnie - rozłożył dosłownie dwa metry dalej. Zrobił to dokładnie pod tabliczką "zakaz handlu". – Widziałem, jak dostawała ten mandat. I ja wtedy dostałem, mam ich tu całą kolekcję – wypala. A na dowód wyciąga z kieszeni garść pogniecionych blankietów otrzymanych od straży miejskiej.
Straż Miejska odwiedza handlarzy z patelni dokładnie raz dziennie. – Ja się tym nie przejmuję. Jestem osobą bezdomną, nie posiadam meldunku, ani adresu korespondencji – mówi. Karanie ulicznych handlarzy mandatami nazywa pośmiewiskiem. Twierdzi, ze za namową strażników podaje fałszywe dane adresowe. Jego nikt nie znajdzie, a oni mają porządek w statystykach.
Pytam Witka, ile pączków da się sprzedać w takim miejscu w ciągu jednego dnia. – To zależy od apetytów klientów. Ale tak ze stówkę dziennie sprzedam. Są u mnie po 1,50, a dla mnie z tego jest 30 groszy – mówi. – Wesoło, prawda? A mandat 300 albo 500 zł – dodaje. Podsumowując, bezdomny zarabia w ten sposób około 30 zł dziennie. Dodam, że wbrew stereotypom nie czuć od niego alkoholu.
Rozmowę przerywa nam klientka, która pyta o cenę pączka. I nie może uwierzyć, że ludzie u których codziennie kupuje są karani mandatami. – Wzięłam jeden pączek, to drobny handel przecież! Czego im żałować, że za te pączki zarobią – mówi starsza kobieta.
Po chwili na miejscu pojawia się Zbyszek - szef Witka. – A co to za wywiady! Ze mną trzeba rozmawiać, ja jestem szefem – rzuca. A jego zdaniem, jest o czym mówić, bo mimo tabliczki "zakaz handlu", kary są podobno wlepiane bezpodstawnie. – W całej Warszawie karają niesłusznie. Nikt nie chce kraść! Za własne pieniądze kupuję towar. Uczciwie. I wiadomo - chcę się z tego utrzymać – mówi.
(Zbyszek na chwilę znika, bo ktoś zaczyna awanturować się przy stoisku jego kolegi. Prosi mnie, abym w tym czasie przypilnował jego stoiska ze słodkimi wypiekami. A gdyby w tym czasie przyszła Straż Miejska?!)
Po chwili wraca i zaczyna wyliczać. – Jeżeli taki handlarz dostaje rentę 700 zł, a za mieszkanie płaci 600 zł, to zostaje prawie na zerze. A za co utrzymać dzieci? Czymś trzeba sobie dorobić. A przychodzi taki pan ze Straży Miejskiej i daje mandat – słyszę od Zbyszka, z którym trudno jest się nie zgodzić. Lepiej pracować, niż kraść... Za chwilę okazuje się jednak, że uliczny handel nie zawsze jest niewinnym dorabianiem do renty, a sposobem na uniknięcie płacenia podatków przez większych graczy.
Zbyszek twierdzi, że są "na mieście" ludzie, którzy mają wielu sprzedawców i dają im pieniądze na mandaty. Z jego obserwacji wynika, że mniej więcej co trzeci uliczny handlarz ma to wliczone w koszty, a handel uliczny jest machiną, której nie da się zatrzymać. – Niech wyznaczą, ile się płaci za to miejsce, 100 czy 200 zł. Chciałem płacić! Ale w urzędzie zaproponowali mi wynajem miejsca na Tarchominie – mówi.
Mandaty niczego nie zmienią
Handlarze zapowiadają, że nic ich nie zatrzyma, bo życiowa sytuacja każe im próbować łapać się jakiejkolwiek pracy, bez patrzenia na kary od Straży Miejskiej. – Ja mandatu nie zapłacę i tak, a towaru mi zabrać nie mogą. Owszem, mogą mnie karać, ale ja i tak przyjdę następnego dnia handlować – mówi Zbyszek.
Trzeba jednak pamiętać o tym, że to nie Straż Miejska ustala przepisy - ona je tylko egzekwuje. Rzeczniczka warszawskiej Straży Miejskiej staje w obronie funkcjonariuszy, którzy wystawiają mandaty za uliczny handel.
– Ja nie widzę niczego złego w działaniu funkcjonariuszy, wręcz odwrotnie. Działania dotyczące tzw. publicznego handlu w rejonie metra Centrum są prowadzone codziennie z prostej przyczyny: mamy tam do czynienia ze stałym procederem niestosowania się przez osoby handlujące do obowiązujących przepisów – powiedziała Radiu Kolor Monika Niżniak.
Znam ją z widzenia. To starsza kobieta, pewnie ma niską emeryturę, a tu sobie dorabia. Ale straż miejska na to nie patrzy - powinni udzielić jej upomnienia. Mają przecież taką możliwość.
Witek
Sprzedaje pączki pod Pałacem Kultury i Nauki
Trzeba zarobić na życie. Niektórzy nie potrafią ukraść, tak jak ja... Może byłoby łatwiej, ale urlop jest za długi.