Wydarzenia z kampanii prezydenckiej w USA dobitnie pokazały, że kłamstwo opłaca się bardziej niż prawda, bo jest bardziej atrakcyjne. A dzięki internetowi rozprzestrzenia się łatwiej i szybciej niż kiedyś. Google i Facebook zapowiedziały walkę z kłamstwami, ale czy to z kolei nie pachnie Orwellem?
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Ksiądz Józef Tischner mówił o trzech rodzajach prawdy: "świento prawda, tys prawda i gówno prawda". W karmieniu społeczeństwa tym trzecim rodzajem prawdy wyspecjalizowali się politycy pod każdą szerokością geograficzną.
Portal PolitiFact wyliczył, że Donald Trump w kampanii wyborczej mijał się z prawdą w 71 proc. swoich wypowiedzi. Kłamał w kwestii danych o bezrobociu, czy o liczbie migrantów, kłamał też na temat własnej przeszłości i swoich zmieniających się poglądów. Ale prawda jest taka, że Hillary Clinton w tym rankingu również nie wypada najlepiej. Przegrana w wyścigu o Biały Dom kłamała w 49 proc. swoich wypowiedzi.
Kłamstwo się lepiej klika
Do tego Trumpowi w zwycięstwie mogły pomóc kłamstwa rozprzestrzeniane przez innych. Jak się okazało, na rozpowszechnianiu bzdur na temat Hillary Clinton fortunę zbiła grupa młodych ludzi z Macedonii. Utworzyli około stu stron z fałszywymi informacjami na temat rywalki Trumpa. A że strony z kłamstwami klikały się świetnie, to zarabiali na tym nawet i parę tysięcy dolarów dziennie. – Jasne, że te informacje są fałszywe, ale skoro ludzie chcą w to kliknąć i się w to zaangażować, to my to wykorzystujemy – wyjaśniał z rozbrajającą szczerością jeden z macedońskich studentów w serwisie buzzfeed.com.
Wprowadzanie wyborców w błąd to praktyka stara jak świat i wykorzystywana wszędzie. Były premier Wielkiej Brytanii John Major ubolewał, że gdyby nie kłamstwa zwolenników Brexitu, Brytyjczycy z pewnością nie zagłosowaliby za wyjściem z Unii Europejskiej. Można też spekulować, jakie byłyby wyniki wyborów w Polsce, gdyby nie opowieści o zamachu w Smoleńsku i gdyby nie propaganda klęski, że Polska jest w ruinie. Tego typu rewelacje po internecie rozchodziły się błyskawicznie. I nie brakowało opinii, że PiS wygrywa "dzięki internetom".
Po wyborach w USA internety postanowiły działać. Google i Facebook uznały, że rozpowszechnianie kłamstw za ich pośrednictwem jest szkodliwe dla nich samych. Koncerny zapowiedziały zmianę polityki: informacyjne strony internetowe, które przekazują nieprawdziwe lub nierzetelne dane nie będą się mogły u nich reklamować. W przypadku Google takie zapowiedzi pojawiały się już wcześniej. Portal INNPoland pisał o nowej funkcji w wyszukiwarce, dzięki której będzie można zweryfikować prawdziwość czytanych informacji. A później także Facebook zapowiedział blokowanie nieprawdziwych treści.
Sztuczna inteligencja nie odróżnia łokci od biustu
Jak to zrobią? Redaktor naczelny serwisu chip.pl Konstanty Młynarczyk nie ma wątpliwości, że za pomocą samych algorytmów jest to niewykonalne. – To będzie wymagało zaangażowania bardzo wielu ludzi, którzy musieliby w przypadku każdej wątpliwej informacji wykonać pracę śledczą, żeby móc stwierdzić, czy to jest prawda, czy to kłamstwo. Nie jesteśmy na takim etapie, żeby dało się to zrobić dzięki sztucznej inteligencji – mówi Młynarczyk w rozmowie z naTemat.
Skoro system nie da rady, to ilu pracowników musiałby zatrudnić Google, aby rzetelnie weryfikować informacje? Trudno to sobie wyobrazić, bo byłaby to praca tytaniczna. W tej chwili pracownicy Facebooka, czy Google nie oddzielają prawdy od kłamstwa, a jedynie obsługują zgłoszenia o naruszeniu zasad, a jest tego całe mnóstwo. – Te zgłoszenia przychodzą od użytkowników, ale też system wyłapuje określone frazy słów lub obrazy. Pracownicy muszą to wszystko weryfikować, bo system jest bezmyślny i łatwo go oszukać. Np. kiedyś ludzie masowo dla żartu publikowali zdjęcia dwóch łokci, a Facebook usuwał te posty, bo system rozpoznawał je jako nagie piersi.
Cenzura? Owszem, ale nie polityczna
Naczelny chip.pl przyznaje, że działania Google, czy Facebooka można uznać za pewną formę cenzury. Nie doszukuje się w tym jednak motywów politycznych. Przypomina, że są to koncerny ponadnarodowe i muszą one brać pod uwagę kulturę i zasady obowiązujące w wielu krajach.
– Założenie mają takie, że lepiej trzy razy usunąć jakiś post niż potem zostać pozwanym. Dlatego niektóre normy zostały tam doprowadzone do pewnego ekstremum, ale to raczej nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek opcją polityczną – uważa Konstanty Młynarczyk.
Jak tłumaczy Młynarczyk, tak się akurat złożyło, że wszystkie te nieprawdziwe informacje były ukierunkowane "pro-trumpowo". Ale to tylko dlatego, że takie były oczekiwania rynku i, mówiąc brutalnie, to się dobrze sprzedawało. Za jakiś czas koniunktura może się zmienić i tę zasadę wykorzysta kto inny.
– Jeśli ktoś wierzy w spiskową teorię dziejów, to i uwierzy w to, że Facebook, Google, czy Twitter usuwa wpisy tylko jednej opcji politycznej. Trzeba jednak pamiętać, że są to przede wszystkim korporacje, którym zależy na zysku – wyjaśnia naczelny chip.pl. Dlatego zapowiedź usuwania nieprawdziwych informacji może brzmieć groźnie i przypominać Orwella i jego "Wielkiego Brata". Zdaniem eksperta bardziej chodzi tu o kwestię wiarygodności, bo ani Google, ani Facebook nie chcą, by reklamy wyświetlały się przy nieprawdziwych informacjach, bo to może się dla nich wiązać ze stratami.
System, z którego Google korzysta do układania kolejności wyników wyszukiwania, jest dość wyrafinowany. Stara się ocenić treść wyniku pod kątem tego, na ile on odpowiada zapytaniu użytkownika. Ten algorytm opiera się na takich narzędziach, jak odnośniki, popularność, wiarygodność stron. Ale wszystko to daje się stosunkowo łatwo zmanipulować. Na tym zresztą polega cała sztuka pozycjonowania wyników w wyszukiwarce.
Konstanty Młynarczyk
redaktor naczelny chip.pl
Facebook, Google, czy Twitter to platformy otwarte dla ludzi o wszelkich poglądach. Zapowiedź usuwania nieprawdziwych informacji nie jest wymierzona wyborców Trumpa. Ona wynika z istnienia farm nieprawdziwych newsów, a te istnieją dlatego, że się klikają. W nich nie chodzi o politykę, a o pieniądze zarabiane na reklamach. To jest mechanizm o tyle prosty, co przerażający. Zupełnie bez jakiejkolwiek refleksji grupka młodych ludzi z Macedonii być może wpłynęła na wybór najpotężniejszego człowieka na świecie.