Już jutro spotkaniem z Libią zainaugurują Puchar Narodów Afryki. Prezydent, rządzący od 32 lat tyran ma mocarstwowe plany, mówi, że jego rodacy są w stanie nawet zdobyć trofeum. Tyle, że reprezentacja Gwinei Równikowej w światowym rankingu jest 150., kilkanaście miejsc za Liechtensteinem. Jeżeli o jakiejkolwiek budowie można tu mówić, to budowana jest podobnie do kadry polskiej - przez szukanie gości zagranicą i przyznawanie paszportów. Tyle, że u nas rodowitych Polaków można się jednak doszukać. A w Gwinei mają z tym problem.
Trend zapoczątkował trener z Brazylii, Antonio Gomes, który zaprosił do kadry kilku swoich rodaków. Potem wprawiona w ruch machina ruszyła ze zdwojoną siłą. "Reprezentant Gwinei Równikowej w piłce nożnej" - taki wpis mają w swoim CV zawodnicy pochodzący z Ghany, Kamerunu oraz Nigerii. A nawet Senegalczyk Mamadou Balde, który swego czasu grał nawet w Legii Warszawa i, jak wspominają kibice, na boisku był najczęściej dwunastym zawodnikiem rywala.
Gospodarzy na turnieju miał poprowadzić doświadczony Francuz Henri Michel, ale tu wyniknęły kolejne problemy. Najpierw rozłam w szatni, podział na Gwinejczyków i nie-Gwinejczyków, problemy z komunikacją między piłkarzami. Potem kłótnia z prezesem federacji piłkarskiej, zarazem synem prezydenta (w Afryce to dość częste łączenie ról). Wreszcie sama federacja, która nie potrafiła załatwić reprezentacji atrakcyjnych rywali, a i samo zgrupowanie zorganizowała w innym niż chciał Michel kraj.
Francuz zrezygnował. Stwierdził, że nie chce firmować swoim nazwiskiem nieuchronnej turniejowej kompromitacji. Jego następcą, za pięć dwunasta, kilkanaście dni przed samym turniejem, został Brazylijczyk Gilson Paulo. Jego kwalifikacje? Prowadził młodzieżową akademię w ojczyźnie, w klubie Sao Paulo. Kto wie, czy nie wykonuje teraz drmatycznych telefonów do byłych podopiecznych:
- Cześć Luis, tu Gilson, chcesz zagrać w kadrze Gwinei Równikowej? Za kilka dni mistrzostwa Afryki, będzie trochę skautów, może załapiesz się na transfer do Europy.
- Gdzie? W jakiej Gwinei?
- Weź atlas, znajdziesz sobie na mapie.
Przy tego typu sytuacjach zawsze powraca jedno pytanie. Czy lepiej grać ludźmi jednej narodowości, narażając się na porażkę? A może jednak ściągać cudzoziemców, ryzykować utratę tożsamości, a wszystko w imię sukcesu? Szybkiego, tu i teraz. W tej kwestii dość mocno wypowiedział się jeden z gwinejskich piłkarzy. - Wolałbym przegrać trzema golami i grać wśród rodaków niż między piłkarzami z różnych krajów. Jeśli twój bramkarz pochodzi z Brazylii, napastnik z Nigerii, a pomocnik z Kamerunu, to już nie jest reprezentacja, tylko klub - narzekał pomocnik Juvenal Edjogo-Owono.
Nie pierwsza piłkarska impreza w Gwinei
W 2008 roku kraj organizował już mistrzostwa Afryki w piłce nożnej, tyle że był to turniej kobiet. Najpierw była wielka sensacja, ogólnokrajowa radość, a potem wielki skandal. Gospodynie, na które nic nie stawiał, wygrały cały turniej. Tyle, że potem okazało się, że kilka reprezentantek, zawodniczek pierwszego składu to w rzeczywistości ... mężczyźni.
My - Polacy - podobne problemy znamy z własnego podwórka. Franciszek Smuda, po objęciu stanowiska selekcjonera, opowiadał wszem i wobec, że Niemcy to farbowane lisy, bo ich kadra opiera się tak naprawdę na Turkach i piłkarzach z Afryki. Przekonywał, że u niego będzie inaczej. Że grać z orłem na piersi będą jedynie prawdziwi Polacy.
Minęło trochę czasu, w międzyczasie dostaliśmy łomot z Hiszpanią (0-6) i Smuda pokazał, że nie jest tak odważny i konsekwentny, jak inny Franz, bohater "Psów" Pasikowskiego. Polakami, reprezentującymi nasz kraj, stali się kolejno Sebastian Boenisch, Ludovic Obraniak, Adam Matuszczyk, Eugen Polanski (zwany też Gienkiem), wreszcie Damien Perquis. A Smuda, gdy na konferencji przed niedawnym meczem z Niemcami zapytano go o wspomnianą wypowiedź o lisach, udał wielce zdziwionego, obruszonego i był tylko w stanie powiedzieć: "Co?". Trenera z opresji ratować musiał kapitan, Kuba Błaszczykowski, sugerując, że chodziło mu wyłącznie o spryt w grze naszych zachodnich sąsiadów.