— Maria, nie martw się, to tylko film — powiedział do młodziutkiej aktorki Bernardo Bertolucci podczas kręcenia sceny gwałtu w "Ostatnim tangu w Paryżu”. Upokorzenie i krzywda, jakiej Maria Schneider doświadczyła na planie, zaważyły o jej dalszym losie. Słynny reżyser nie żałuje, podobnie jak nie żałują inni, którzy zmuszali aktorów do strasznych i dziwnych zachowań. Dla większej chwały sztuki, oczywiście.
Nie mam nic przeciwko przesuwaniu granic sztuki – tylko w ten sposób można mówić o jej rozwoju. Ale kiedy jedna strona czuje się wykorzystana, zmanipulowana, zbrukana, takiego zachowania nie można usprawiedliwić niczym. Tragiczne życie Marii Schneider, która nigdy nie poradziła sobie ze sceną gwałtu, nawet udawaną, przeszła załamanie nerwowe i uzależniła się od narkotyków, jest tego przykrym dowodem. Bertolucci i Marlon Brando, który zgodził się na ten układ, posunęli się za daleko.
Bertolucci naprawdę chciał, by Maria czuła się upokorzona. Zależało mu na prawdziwych emocjach, nie na udawaniu. Dlaczego? Być może wyobrażał sobie, że dziewczyna z tak małym doświadczeniem aktorskim nie podoła roli. Niemniej w jednym z wywiadów reżyser przyznał, że realizując "Ostatnie tango w Paryżu” przelewał na ekran swoje własne erotyczne fantazje, dotyczące niezobowiązującego seksu z dużo młodszą partnerką. Perwersyjne pragnienie być może mogły zaspokoić tylko autentyczne przeżycia.
"SZAMANKA"
Emocje dla gigantów kina jest na wagę złota – reżyserzy chętnie "urabiają” swoich aktorów, by wycisnąć z nich co tylko się da. W polskim kinie też była taka Maria, wykorzystana na planie, a potem pozostawiona sama ze swoim wstydem i uczuciami.
Kiedy Andrzej Żuławski zaproponował Iwonie Petry główną rolę w filmie "Szamanka”, ta nie miała żadnego doświadczenia aktorskiego. Była za to piękna i bardzo młoda. Zauważył ją w kawiarni "Nowy świat”, wymienili się numerami telefonów, dziewczyna szybko zgodziła się zagrać w filmie. Kiedy kilka miesięcy później, gdy "Szamanka” miała swoją premierę w kinie "Wisła”, nie pojawiła się na niej ani Iwona, ani odtwórca głównej roli męskiej, Bogusław Linda.
Z Iwoną Petry przez długi czas nie można było się skontaktować. Chodziły plotki, że dziewczyna, zdruzgotana z powodu odważnych erotycznych i obrazoburczych scen, do których ją podobno przymuszał Żuławski, uciekła do Indii, do klasztoru w Tybecie albo została zamknięta w zakładzie psychiatrycznym. W rzeczywistości jednak, jak wspomina w wydanej w 2014 roku książce "Gdzie są gwiazdy z tamtych lat?”, wyjechała do Anglii, żeby uciec przed nagonką mediów. A te były równie bezlitosne dla nowego filmu Żuławskiego, co dla niej samej.
Iwona Petry przyznaje — Wchodziłam więc na plan jako raczej naiwna dziewczyna, a kilka miesięcy później opuszczałam go jako doświadczona kobieta. — Rola w "Szamance” niespodziewanie zamknęła jej drogę do dalszej kariery aktorskiej. Choć po latach bardzo chciała być zauważona, chodziła na castingi i nawet znalazła się na okładce "Playboya”, została zaszufladkowana jako aktorka od "tej kontrowersyjnej roli” i już nigdy nie dostała żadnej propozycji.
"PTAKI"
Podobno gigant kina Ingmar Bergman miał w zwyczaju manipulować aktorami do tego stopnia, że w końcu nie mogli znieść jego obecności. Podobną technikę zastosował Alfred Hitchcock podczas kręcenia zdjęć do "Ptaków”. Ofiarą, jaką obrał za cel reżyser, była młodziutka Tippi Hedren – reżyser miał na przykład rzucać w nią prawdziwe, żywe ptaki i ją straszyć.
Wiele lat później, w wywiadzie dla "UK Telegraph" aktorka przyznała — Bycie obiektem czyjejś obsesji jest straszne. To była forma stalkingu. On (Hitchcock) miał przeanalizowany mój charakter pisma, śledził mnie, to było tak, jakby mnie wchłaniał… czułam się jak w mentalnym więzieniu.
"IDIOCI"
Podobne psychiczne piekło zgotował swoim aktorom Lars von Trier podczas pracy nad "Idiotami”. Aktorzy nie tylko udawali idiotów - reżyser "na potrzeby filmu” zgotował im prawdziwą mentalną tresurę i z sadystycznym zainteresowaniem przyglądał się ich reakcjom emocjonalnym na przykład podczas kręcenia sceny grupowego seksu.
"LŚNIENIE"
Przed rodzajem psychicznego sadyzmu nie cofnął się nawet Stanley Kubrick podczas pracy nad "Lśnieniem”. Nie chodzi tylko o to, że przez cały okres trwania filmu zabronił Jackowi Nicholsonowi jeść cokolwiek poza kanapkami z serem, za którymi ten nie przepadał, czym chciał podkręcić jego ogólną irytację. Na Kubricka skarżyła się w szczególności odtwórczyni głównej roli kobiecej, Shelley Duval.
Reżyser był dla niej celowo nieprzyjemny i nie przebierał w słowach - wszystko po to, by aktorka lepiej wczuła się w swoją rolę zastraszonej kobiety. Doszło do tego, że Duvall z powodu napięcia nerwowego zaczęła tracić na planie włosy. Niektóre sceny powtarzana wielokrotnie, ponieważ Kubrick chciał, by każda z nich była doskonała. Scenę, w której Wendy broni się przed Jackiem kijem bejsbolowym kręcono aż 127 razy pod rząd, doprowadzając Duvall na skraj fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Aktorka określiła potem to doświadczenie pracy z Kubrickiem jako "niemal nie do zniesienia”.