Wizyta duszpasterska w okresie bożonarodzeniowym to głównie polski zwyczaj. Kolędę obchodzimy jednak różnie. Są miejsca w Polsce, gdzie ksiądz nie otrzyma pieniędzy. Są takie, gdzie kopertę dostają także ministranci, a nawet organista. – Ja sam byłem ministrantem w parafii rodzinnej pod Tarnowem. Pamiętam, że za pieniądze, które mi dawano, można było kupić potem parę książek – mówi o swojej młodości w rozmowie z naTemat ojciec Jacek Mądel. Niestety, dla niektórych z ministrantów łatwy zarobek staje się ważniejszy od posługi.
To, co w Warszawie może być zaskakujące, nikogo nie dziwi w innych regionach Polski. – U nas w domu zawsze były trzy koperty. Dla księdza, dla organisty i właśnie dla ministrantów – mówi Grzesiek, który wychował się na Pomorzu. Jak dodaje, dla ministrantów nigdy nie były przeznaczone wielkie pieniądze. – W kopercie było dziesięć, może dwadzieścia złotych, oni musieli się tym jeszcze podzielić, bo było ich trzech – przekonuje.
Sebastian wychował się w niewielkiej miejscowości na Podkarpaciu. Sam był ministrantem, dostawał nieduże kwoty, dalej zna środowisko. Mówi, że teraz czasy się zmieniły. Tam, w polskim bastionie katolicyzmu, jest na bogato. – Najlepsi potrafią zarobić w "sezonie" po tysiąc złotych – twierdzi.
Decyduje geografia
Te historie w rozmowie z naTemat potwierdza ojciec Krzysztof Mądel. Jak tłumaczy, zwyczaje kolędowe są różne w całej Polsce i nie inaczej jest w kwestii dawania pieniędzy ministrantom. – Na południu Polski, na Śląsku, to tak. Ale np. opolska diecezja miała inny zwyczaj. Biskup Nossol (już emerytowany – red.) w ogóle zabraniał, żeby nawet księża coś dostawali, więc przypuszczam, że ministranci też nic nie mieli – opowiada.
– Dla ministrantów daje się skromne datki. To może być pięć, dziesięć złotych, może być więcej, jeśli bogatsza jest rodzina. To są grzecznościowe rzeczy. Wiele w życiu po kolędzie nie chodziłem, byłem przez kilka lat w Nowym Sączu w mikroskopijnej parafii. Tam kolęda nie trwa długo. Potem sam chciałem prywatnie dać parę groszy ministrantom, bo przecież oni tam marzli itd. Żeby coś mieli, bo sami niewiele dostawali – wspomina.
– Ja przypuszczam, że jak tak ministrant chodzi cały dzień, czasami w mniejszej parafii odwiedza się nawet 40 domów, to może uzbierać ze dwieście złotych. Symboliczne datki dostaje. I to nie w kopercie, tylko mu się do kieszeni wciska. Czasami też rodziny dają słodycze. Nie ma ogólnej reguły – kontynuuje ojciec Mądel.
Jak dodaje, sam też był ministrantem i otrzymywał nieduże kwoty.
Dla jednych to posługa, dla innych czysty biznes Pieniądz przyciąga jednak do ministrantury dzieci i młodzież, która niekoniecznie myśli w pierwszej kolejności o Bogu. – Ministranci często stają się wzorowymi ministrantami, którzy wypełniają swoje dyżury w kościele, czyli przychodzą w niedzielę na mszę i jeszcze w tygodniu na jedną czy dwie, ale zazwyczaj są nimi do czasu kolędy, a później zaczynają to zaniedbywać. Czyli wiedzą, że jak będą wzorowi, to prefekt ich wyznaczy do tej rundy kolędowej. Później niektórych gorliwość słabnie – mówi duchowny.
Kulisy zarabiania zdradza także Sebastian. Przyznaje, że w jego parafii obowiązywał – i obowiązuje dalej – zwyczaj zbierania punktów. Właśnie za uczestnictwo w mszach. – Najmniej punktowane były te niedzielne, najbardziej "opłacalne" te w tygodniu. Najwięcej punktów dostawało się za mszę na siódmą rano w tygodniu. Ci, którzy zbierają najwięcej punktów, później mają pierwszeństwo przy kolędzie i biorą w niej udział wielokrotnie – mówi. To właśnie oni potrafią uzbierać nawet tysiąc.
To, ile się uzbierało pieniędzy, na dodatek ciężko ukryć. – Ministranci coś dostają, ale się uważa, że nawet jeśli niewielkie grosze, to powinni zadeklarować, ile dostali. Potem zazwyczaj prefekt ministrantów, jakiś ksiądz kleryk, czasem starszy ministrant, ściąga z nich jeszcze "podatek", bo potem jest jakaś wyprawa ministrancka, która jest po części finansowana z tego, co ministranci sami uzbierali – wyjaśnia ojciec Mądel.
Ja sam byłem ministrantem w parafii rodzinnej pod Tarnowem. Pamiętam, że można było kupić potem parę książek. A jak już byłem w średniej szkole, a może jeszcze w szkole podstawowej, to kupiłem rosyjską aparaturę do sterowania modeli. To był wielki sukces. To oczywiście nie były wielkie pieniądze, ale gdzieś tam coś dorobiłem i potem puszczałem szybowce. To były lata osiemdziesiąte, wtedy trudno było jakąkolwiek elektronikę znaleźć.