Antykobiece wypowiedzi nie odebrały mu zwycięstwa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, ale obudziły z letargu kobiety w całym kraju. Za oceanem wszyscy mówią, że tegoroczny Marsz Kobiet na Waszyngton – zorganizowany dzień po inauguracji Donalda Trumpa – będzie jednym z największym amerykańskich protestów w historii. Będzie też zapowiedzią wyścigu kobiet po najwyższe stanowiska w państwie.
To może wydawać się nieprawdopodobne, skoro Trump, choć wygrał wybory, otrzymał znacząco mniej głosów od Hillary Clinton, ale kobiety na amerykańskiej scenie politycznej są marginalizowane. Dzieje się tak na jej każdym szczeblu.
Panie nie stanowią nawet jednej piątej reprezentantów obu izb amerykańskiego Kongresu, jest ich mniej niż jedna czwarta w rozsianych po całym kraju legislatywach stanowych czy lokalnych radach – informuje amerykański magazyn internetowy "Slate". Według badań z 2015 roku tylko 18,2 proc. burmistrzów amerykańskich miast to kobiety. W niektórych stanach, jak np. w Maryland, kobiet w polityce jest mniej niż jeszcze dekadę temu.
To zasadniczo nie może jednak dziwić – stan graniczy z Dystryktem Kolumbii, a przyjazna kobietom prezydentura Baracka Obamy uśpiła czujność wielu z nich.
Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę
Co innego nowy prezydent, ten ma na pieńku z milionami amerykańskich kobiet. W marcu zeszłego roku Trump, który pozuje na konserwatystę choć sam już dwukrotnie się rozwiódł, wypalił, że "kobiety powinny być karane za aborcję”. Później zmienił zdanie i chciał karać tylko lekarzy, ale niesmak pozostał.
Wielokrotnie atakował również swoją rywalkę w wygranych wyborach. Już w maju stwierdził, że Hillary Clinton prowokowała romanse swojego męża Billa Clintona. We wrześniu podczas pierwszej debaty prezydenckiej mówił do Clinton, że "nie ma prezydenckiego wyglądu”. Bomba wybuchła w październiku, tuż przed drugą debatą. Wtedy "Washington Post" ujawnił nagranie z 2005 roku, na którym Trump opowiada o "łapaniu kobiet za ci*ki".
W efekcie przyjazd do stolicy na 21 stycznia, dzień po inauguracji Trumpa, zapowiedziało już ponad 100 tys. manifestantów (nie tylko kobiet). Na Facebooku przyjazd na Marsz Kobiet zapowiedziało nawet więcej ludzi, bo ponad 200 tys. Kolejne ćwierć miliona to ludzie zainteresowani wydarzeniem. Jak podaje "The Guardian", poza główną manifestacją odbędzie się ponad 300 mniejszych protestów w innych miastach w całej Ameryce.
To dużo. Oryginalny Marsz na Waszyngton z 1963 roku zgromadził ponad 200 tys. manifestantów i odegrał olbrzymią rolę w zniesieniu segregacji rasowej w Stanach.
Nowa Hillary właśnie wchodzi do polityki
Marsz to jednak dopiero początek zmian. Amerykańskie kobiety poczuły, że emancypacja w Stanach Zjednoczonych nie jest jeszcze w żadnej mierze procesem zakończonym. Amerykanki chcą iść do polityki.
Do tej pory w amerykańskiej polityce na każdym szczeblu brakowało ich z bardzo prozaicznej przyczyny – w tym kraju to wciąż męski zawód i nie zmienia tego nawet kariera Hillary Clinton. Kobiety boją się wejść do polityki, uważają, że nie posiadają odpowiednich kwalifikacji, natomiast mężczyźni zwyczajnie ich o to nie proszą. Nie zadają pytań. Nie proponują kariery politycznej. Teraz to się zmienia.
W USA od wielu lat funkcjonują organizacje, które popychają je w kierunku robienia polityki. Jedną z najbardziej znanych jest She Should Run. Bezpartyjna organizacja, która od 2008 roku służy pomocą kobietom chętnym na rozpoczęcie kariery na szczeblu lokalnym, ale które nie wiedzą, jak zorganizować swoją kampanię wyborczą.
Po wyborze Trumpa twórcy She Should Run mierzą się z nowym, wcześniej im nieznanym poziomem zainteresowania ze strony kobiet. Według danych organizacji "w normalnych warunkach” po wyborach prezydenckich do programu zgłasza się od stu do dwustu kobiet. Tymczasem od kiedy wiadomo, że nową głową państwa będzie Trump, z She Should Run skontaktowało się sześć tysięcy chętnych kobiet. Wiele z tych kobiet zapewne weźmie udział w marszu. Trump sam wyhodował sobie przeciwnika.
Z drugiej strony nie chodzi tylko o bojowe nastroje wśród przeciwniczek Trumpa. Także zwolenniczki nowego prezydenta chętniej garną się do spraw państwowych, co potwierdza szefowa Narodowej Federacji Republikańskich Kobiet Carrie Almond.
Pierwszy test prezydenta
Niezależnie od tego, czy Trump ma na to ochotę czy nie, już dzień po swojej inauguracji będzie musiał zmierzyć się z pierwszym poważnym kryzysem politycznym.
W Polsce, kiedy wybuchł czarny protest, a kobiety masowo wyszły na ulice, rząd ugiął się i odciął się od planów wprowadzenia całkowitej aborcji. Już za kilka dni Trump będzie musiał pokazać, czy z Amerykankami chce rozmawiać, czy pozostanie przy swojej agresywnej, antyfeministycznej wyborczej retoryce.